Kiedy po raz pierwszy wybierasz się na Wyspy twoja rodzina zamartwia się, co ty tam będziesz jeść? Bo tam ani kiełbasy porządnej, chleb tylko tostowy i w ogóle wszystko jakieś takie. Udają się więc całą gromadą - albo każdy osobno - do zaprzyjaźnionego mięsnego po najlepsze, a przy tym najtrwalsze, rarytasy, pakują próżniowo i upychają w bagażu, na który przecież w autobusie nie ma ograniczeń i w ogóle nie przejmują się tym, jak ty tę torbę wypchaną wędlinami zatargasz z Victorii do trzeciej, czwartej, piątej strefy, w której akurat znajomi, co się zgodzili przezimować Cię przez pierwszy miesiąc na kanapie, mieszkają.
No ale jakoś dociągasz. Zbierasz w sobie wszystkie siły, które jeszcze pozostały po kilkudziesięciogodzinnej jeździe autobusem i dajesz radę. Przyjeżdżasz na to Streatham, Croydon, Walthamstow czy Wood Green, wychodzisz zwiedzać okolicę i zachłystujesz się tym wszystkim co okolica proponuje ci do zjedzenia. Począwszy od frytek z kurczakiem na każdym rogu, przez suszarnie, chińczyki z prawdziwymi Chińczykami za ladą, pizzerie prowadzone przez Włochów, restauracje hinduskie i marokańskie, jamajskie budki z jedzeniem na wynos i kebaby, aż do typowych angielskich pubów, oferujących tradycyjne potrawy,
ale znaczy piwo, lecz nie waż się mówić o nim
beer i oglądanie sportu. Potem idziesz do najbliższego supermarketu i okazuje się, że to wszystko możesz zrobić sobie w domu, przy minimalnym nakładzie pracy, kupując półprodukty, których cena początkowo Cię poraża, ale nie martw się, za chwilę nauczysz się, że nie należy przeliczać.
Początkowo tęsknisz. Być może za chlebem, może za kiełbasą albo za kiszonymi ogórkami. Ale już wkrótce odkrywasz sklep polski kilka ulic dalej i robisz sobie pierwszego schabowego w swojej londyńskiej kuchni, bo wreszcie udało ci się kupić bułkę tartą, której w "normalnym sklepie" nie uświadczysz. Radzę zaopatrzyć się też w mąkę ziemniaczaną, bo o tym czy kupisz ją akurat w tym supermarkecie obok domu lub pracy decyduje loteria - czasem jest, czasem nie ma. W końcu masz ustaloną z góry listę, która nieznacznie tylko się zmienia: w sklepie polskim kupujesz kabanosy, bułkę tarta, mąkę ziemniaczaną, powidła śliwkowe, wafelki i sok warzywny. Z czasem lista się zmniejsza, bo poszerzają dział z polskim jedzeniem w Tesco.
Do angielskiego chleba przywykasz. To coś zupełnie innego niż ten w Polsce, ale uczysz się doceniać, że masz na codzień to co kiedyś miałeś od święta. Bo tu chleb wbrew pozorom nie tylko tostowy, który smakuje jak gąbka. Jest też wypiekany w przysklepowych piekarniach, który smak ma zbliżony do bułki. Tylko takiej piekarni z prawdziwego zdarzenia nie uświadczysz. Najwyżej, jeśli w okolicy odbywa się cotygodniowy targ, wypatruj tam chłopaków z Sosnowca, co mają piekarnię i chleb po okolicy rozwożą.
Potem, już po etapie zachwytu ogólnoświatowym jedzeniem zaczynasz doceniać jedzenie angielskie. Przecież ryba z frytkami, polana sokiem z cytryny to samo dobro! Robisz swój pierwszy placek pasterski. Próbujesz - początkowo z marnym skutkiem - upiec pierwszego ziemniaka. Odkrywasz pyszne yorkshire puddings, które tradycyjnie podaje się z jagnięcą pieczenią w miętowym sosie lub ze stekami, ale tobie najbardziej pasują do kurczaka w indyjskim sobie
korma. Zaczyna ci się podobać, że nie trzeba zjadać dziesięciocentymetrowego ciasta drożdżowego, żeby zasłużyć na kruszonkę, bo można ją zjeść upieczoną na warstwie owoców, a do tego wszystkiego całość jest gorąca i polana cudownym wynalazkiem ludzkości czyli ciepłym
custardem. Zajadasz szkockie jajka, herbatniki i
scones, ale z pewnymi aspektami szkockiej kuchni jednak nie chcesz obcować. Zaczynasz używać świeżego lub mrożonego groszku, powoli zapominając o istnieniu tego z puszki... No chyba, że robisz sałatkę jarzynową na święta, wtedy groszek z puszki jest obowiązkowy. A jak już jesteśmy przy świętach to zapewne w końcu obok sernika postawisz
mince pies. I nawet powoli, powoli zaczynasz dostrzegać walory tradycyjnego angielskiego śniadania, które kiedyś uważałeś za obrzydliwe. Być może nie zjadłbyś go w całości, ale na przykład ta fasolka jest niczego sobie...
W pewnym momencie odrywasz, że twój jadłospis zupełnie się zmienił i każdego dnia tygodnia jesteś talerzem w innym kraju. Za to pory posiłków dostosowujesz do szerokości geograficznej - nie jesz już obiadu o 14, jak u mamy, tylko lunch między 12 a 13, a ciepłą obiadokolację o 18.
Czy tęsknisz? Jak zatęsknisz to zrobisz sobie bigos. Mięso i przecież pomidorowy kupisz przecież wszędzie, po kiełbasę i kiszoną kapustę wyskoczysz do polskiego sklepu. Znajdziesz tam też suszone grzybki, jeśli ma być na bogato. Suszone śliwki? Żaden problem. Tylko jak pójdziesz po białą kapustę to musisz kupić dwie główki, bo tutaj ta główka to raczej pięść, a nie głowa, jak w Polsce. Ale to już sam sobie odpowiedz dlaczego.