czwartek, 26 lutego 2015

Usypialniczo i znów książkowo, ale inaczej!

Najpierw dijalogi łóżkowe...

I.
Wojtuś: Kto je trawę?
Mil: Krówka.
Wojtuś: A kto je robaki?
Mil: Kury.
Wojtuś: A ogórki?
Mil: Judusia.
Wojtuś: Nie. Ludzie jedzą ogórki.
Mil: Ale Judusia, kotek Reli, też lubi ogórki.
Wojtuś: Dziwne. Kotki jedzą mięso.
Mil: No, dziwne. A kto je kotleciki?
Wojtuś: Ja!
Chwila milczenia...
Wojtuś: Jak ma na imię mama Artura?
Mil: Ewelina.
Wojtuś: Lubisz Ewelinę?
Mil: Lubię.
Wojtuś: A ja lubię Artura. A kto lubi tatę Artura?
Mil: Artur pewnie. I mama Artura...
Wojtuś: Nie, nasz tatuś.
Mil: Nasz tatuś nie zna taty Artura.
Wojtuś: Aha... A co on je?
Mil: Yyyy... Pewnie to co mu mama Artura ugotuje.
Wojtuś: Nie, on je kotleciki, jak ja!

II.
Wojtuś: Chciałbym być duży jak tata.
Mil: To musisz dużo jeść. I dużo spać, bo dzieci jak śpią to rosną.
Wojtuś: I co mi urośnie?
Mil: Rączki ci urosną. I nóżki. I głowa. I brzuszek. I pupa...
Wojtuś: A warzywa?

A propos spania - czy Wam też spędza sen z powiek wygląd półki na książki Waszych dzieci? Bo ja już szczerze nie mogę - ile razy bym tam nie układała, zawsze jest bałagan! Z jednej strony to dobrze, bo czytają, ale z drugiej... Dlatego postanowiłam wypróbować patent:


Poukładałam książki kolorystycznie! Być może mój zwariowany kolorystycznie Synek, który zawsze musi mieć talerzyk i kubeczek w jednym kolorze, a w czasie zabaw autobusowych polegających na znajdywaniu rzeczy w określonym kolorze zawsze szuka w kolejności odpowiadającej tęczy, odkryje w kolorystycznym układaniu książek przyjemność i sam też będzie tak układał? A na pewno będzie pilnować rodziców :)

Kolorystyczna jest tylko główna półka - na górze w koszyczku mieszkają książeczki "dzidziusiowate". Na dole zaś: Ulica Czereśniowa, która nie mieści się na stojąco, na niej wszystkie Biblie, a z drugiej strony książki białe, czarne i z grzbietami wielokolorowymi. Jedyny problem, z tym, że miejsca trochę mało - regał ma jeszcze półki wyżej, ale stamtąd już dzieci sobie książeczek same nie ściągną, więc stoją tam te trochę jeszcze zbyt poważne, do czytania tylko z rodzicami i pudełka z grami. Ale nic to - na razie się mieścimy, wszak nie ma tak nigdy, żeby wszystkie książki stały grzecznie na półce - jakaś cześć zawsze wędruje po mieszkaniu, porzucona po przeczytaniu w najróżniejszych kątach :)

niedziela, 22 lutego 2015

Literatura polska

Mimo że studiowałam polonistykę, zarówno teorii literatury, jak i historii literatury szczerze nie lubiłam. Powiedzmy sobie szczerze - ja ze swoich studiów lubiłam tylko wszelkie językoznawstwo i dydaktyki, ale to niestety za mało, żeby polonistykę skończyć, więc przyszło mi skończyć z nią. No, ale na moich studiach przynajmniej literatura była, a nie tak jak na bibliotekoznawstwie i informacji naukowej na Akademii Pedagogicznej w Krakowie, gdzie, kiedy studiowała tam moja Siostra, literatury nie było żadnej.

Dziś natomiast, w ramach miesiąca polskiego mojego projektu będzie o literaturze polskiej, którą nie tylko lubię, ale wręcz kocham. O polskiej literaturze dla dzieci. Dla tych najmłodszych dzieci, bo ściągniętej z półki moich: dwulatki i czterolatka. Oto dziesięć naszych ulubionych książek dla dzieci z polskim rodowodem. Kolejność przypadkowa.

1. Mapy Mizielińskich


Powszechnie już znane - i bardzo dobrze! Na razie mamy tylko pożyczoną, ale własna też będzie. Są piękne i bardzo nam pomagają w projekcie. Chociaż, w przyszłym miesiącu nam nie pomogą, bo Irlandii Mizielińscy nie narysowali...

2. Jak Mizielińscy to też Mamoko.


Też powszechnie znane. Ja pisałam już o nim dwukrotnie: tu i tu.

3. Kreska i Kropek Jarosława Mikołajewskiego


Książka, którą spotkałam zupełnym przypadkiem w mojej ulubionej księgarni. Stanęłam przy półce, przeczytałam i nie mogłam już odłożyć z powrotem. Zachwyca. Zarówno tekstem, o Kropku, który dowiedział się, że jest chłopcem dopiero kiedy spotkał Kreskę, jak i kolażowymi ilustracjami. Mojego Syna bardziej zachwyca opowiedziana w niej historia, mnie - obrazki. Najbardziej chyba ten, na którym Kropek z Myślnikiem bawią się w wojnę i strzelają do pieczątkowych samolotów, które wybuchają czerwonymi stemplami i spadają zostawiając na kartce ślady w postaci pocztowych fal.

W ogóle sam autor jest dla mnie nowym odkryciem, bardzo bym chciała jeszcze Wszyscy mają psa tylko nie ja, bo mój Syn ostatnio domaga się sceniacka i dzidziusia, i konika, ale akurat jak byłam w księgarni to brakło :(

4. Opowiem ci mamo, co robią żaby autorstwa Katarzyny Bajerowicz i Marcina Brykczyńskiego

Nawet nie wiecie jakie dziwne rzeczy żaby robią! Motywem przewodnim jest żabie rozmnażanie, ale przy okazji trzeba coś zjeść, ukryć się przed czaplą, nie dać się pocałować przez człowieka i trochę się rozerwać :) A prócz żab poznać można różne inne żyjątka zamieszkujące staw. I pograć w grę planszową. I zrobić żabę origami... Książkę upolowała moja Siostra. Kiedy z tyłu przeczytałam, że jest jeszcze o pająkach i mrówkach, od razu wiedziałam, co będzie przedmiotem moich następnych polowań!

5. Robimisie i Różnimisie Agaty Królak



Tu podział jest wyraźny - Wojtek uwielbia Robimisie: opowiada mi szczegółowo o każdym zawodzie i przydziela wszystkim zajęcia (ostatnio kazał mi zostać policjantką... Nie byłam zachwycona), Lusia pasjami czyta Różnimisie, każdego misia obrysowując dokładnie paluszkiem. Ja uważam, że obie są urocze :)

6. Gałgankowy skarb Zbigniewa Lengrena


To książka-legenda. Jako dziecko zczytała ją Paulinka, a potem chciała same lalki-murzynki. Musia umie ją na pamięć. A odkąd posiada ją moja córka, wcale się nie dziwię, że Lula każe ją sobie czytać około czterech razy dziennie. Kiedy w czasie podróży do Polski coś się nam na nią wylało i z powodu sklejenia kartek straciła pół obrazków - kupiliśmy czym prędzej drugą, co graniczyło z cudem, bo w hurtowniach nakład jest już wyczerpany. Ale mamy i Lusia może dalej czytać!

7. Wiersze Wandy Chotomskiej



Tutaj akurat moje dzieciństwo :) Uwielbiałam ją od zawsze i - możecie mnie zlinczować, przyjmę na klatę - uważam, że Brzechwa i Tuwim, ze swoimi wierszami dla dzieci, się przy niej chowają.

Mamy na razie trzy książeczki z wierszami (mało...) - tę z pierwszego zdjęcia uwielbia Lusia. Nie ukrywajmy - ze względu na ciuchcię głównie, ale też przez chwilę posłucha jak czytam. Mamy też Pannę Kreseczkę, którą kiedyś czytaliśmy z Wojtusiem na dobranoc: podzieliłam na "po-ileś-stron", żeby miec na kilka wieczorów. Pierwszego dnia trzymaliśmy się podziału, drugiego dodaliśmy kilka stron, a trzeciego... doczytaliśmy książkę do końca.

8. Słodki elementarz Cecylki Knedelek Joanny Krzyżanek


Mój Syn ma to chyba po mnie, że uwielbia oglądać ciastka. Z tym, ze ja oglądam je na Moich Wypiekach, a on w tej właśnie książce. Szczerze, mnie już się trochę robi niedobrze, kiedy znów każe mi ją czytać... Ale dzięki temu poznał już właściwie wszystkie literki, więc jest nadzieja, że nauczy się szybko czytać i Elementarz będzie sobie czytał sam!

Żeby nie było - książka jest bardzo ładna i ma dużo fajnych przepisów na ciasteczka - każde na inną literę! Mnie po prostu zniechęca do niej częstotliwość używania...

9. Lokomotywa Juliana Tuwima


Żeby nie było, że nie czytamy klasyków :) Czytamy, ale mało. Powiedzmy - pojedyncze wiersze, a nie całe tomy, jak Chotomskiej. W przypadku Tuwima - Lokomotywę. Wydanie całe twarde, które rozkłada się w całości na długi pociąg. Taka książka to jest fajna, bo się przy czytaniu pobawić też można!

10. Kredki Małgorzaty Musierowicz


O ile z innych książek Musierowicz już wyrosłam, o tyle Kredki zostają wciąż aktualne. Na to, by czytać je moim dzieciom tekstu jest jeszcze trochę za dużo, ale słuchają jak opowiadam. Wojtuś bardzo przejmuje się tym, jaka niemiła jest Paulinka. Moja Siostra natomiast nie może zrozumieć co autorka ma do jej imienia, bo u Musierowicz każda Paulina to czarny charakter...

A jakie polskie książki lubicie Wy i Wasze dzieci?

piątek, 20 lutego 2015

Polsko

Wróciliśmy, żyjemy, mamy się dobrze.

No, powiedzmy, że mamy się średnio, bo nie mamy internetu i nie będziemy mieć przez najbliższy tydzień, bo gdyż EE, czyli nasz dostawca ma rułę i dwa kolanka. A za to ja mam anginę, w związku z czym odżywiam się od wczoraj (bo na przykład przedwczoraj nic nie przechodziło...) lodami, zupą krem i bananami popijanymi rumiankiem. A - dziś zjadłam też owsiankę, ale drapała mnie w gardło, więc więcej jej nie będę jeść. W ramach notek związanych z polskim miesiącem z mojego projektu pokażę Wam parę książek co sobie przywiozłam z Polski na przykład, ale to jak wyzdrowieję i odzyskam internet, bo ten komórkowy mam ograniczony, a wszak zdjęcia muszą być!

Tymczasem - tak na pocieszenie - polskie dijalogi rodzinne:

I.
Lusia podzieliła całe swoje pokolenie na: dzieci - czyli Niko i Wojtek, ja - czyli ona i Lela/Łeła, czyli Rela. Przez cały wyjazd wołała za chłopakami tonem starej panny: dzieeeeeciii!
Lusia szuka w domu Reli: Lela, dzie jesieś? Lela, dzie jesieś?
Nagle je się przypomniało: Dzieci!
Poleciała do największego pokoju, sprawdziła: Dzieci siom. Lela, dzie jesieś?

II.
Lusia wyciągnęła zza drzwi bambus.
Mil: Lusia, zostaw ten patyk.
Wojtuś: To nie jest patyk, to jest rózga!
Mil: Tak? A do czego jest rózga?
Wojtuś: Do zabijania pupy...
Mil: Taaaaaaak? A kiedy się zabija pupę?
Wojtuś: Jak się nie jest grzecznym.
Musia: A kto był niegrzeczny? Komu babcia zbiła pupę?
Wojtuś: Dziadku!

III.
Wojtuś rysuje cioci na nodze i opowiada wesoło: Narysowałem malutkiego ślimaczka!
Paulinka: Tak? Narysowałeś mi ślimaczka! Ale fajnie!
Wojtuś (ton zmienił na grobowy): On umarł. Źli ludzie zabili go. Takim sznurkiem.

A ciotka, pierwsza naiwna, już się cieszyła...

IV.
Byliśmy z wizytą u znajomych, którzy mają córkę mniej więcej taką jak Wojtek i rocznego synka. Po powrocie Wojtuś opowiada babci: Kesia ma w pokoju odkurzacz, kamapę, książki na szufladzie - dziwne, ja trzymam książki na regału... I małego bratka. I łóżko dla tego bratka.
Musia: A mamę Kesia ma?
Wojtuś: Nie, ciocię.
Musia: Ciocia Marta to jest twoja ciocia, a Kesi mama.
Wojtuś: I tatę ma.
Musia: A tata Kesi nazywa się Dawid.
Wojtuś (oburzony): Nie mów na niego brzydko!

Córka mi się w Polsce rozgadała i powtarza wszystko jak mała papuga. Najsłodsze jest cieciasiam czyli przepraszam (używane przez nią nader często i wcale to nie znaczy, ze jest nadmiernie grzeczna...) i nianioc czyli dobranoc. Syn za nieodżałowanego mirondna, który w końcu na stałe zmienił się w pomidora, funduje matce cudowne doznania słuchowe typu rękaciwki, czyli rękawiczki. I nieodmiennie zamiast chować się przed kimś - chowa się za kimś, na przykład pod kołdrą za Lusią, i Lusia ma go szukać.

A ja w Polsce zmieniłam się w owieczkę. I jeszcze postanowiłam wrócić do okularów, bo się moda zmieniła i znów wewnątrz oprawek mieszczą się moje oczy w całości, a nie mam kresek w polu widzenia. Haha, jak wam się pokażę to mnie nie poznacie! Ale to dopiero za tydzień.

środa, 4 lutego 2015

Dno 44

Obejrzałam film Miasto 44.

Mam osobiście lekkie skrzywienie historyczne na punkcie Powstania Warszawskiego. Nieduże - nie zacytuję się w książkach na ten temat relacjach i dziennikach, ale ogólnie jest mi on bliski, najbliższy z całej szeroko pojętej historii, za która nota bene nigdy szczególnie nie przepadałam. No ale akurat Powstanie Warszawskie mnie ciekawi. I smuci.

Wracając do filmu... Obejrzalam dawno temu Godzinę W, która  pozostawiła niedosyt. Obejrzałam Pierścionek z orłem w koronie, który jest nudny. Obejrzałam Kanał, który mną wstrząsnął i w stanie tym trwam do dziś. Obejrzałam też Zakazane Piosenki, które temat traktują pobieżnie, bo nie o tym jest film.

Potem było długo nic.

A ostatnio wysyp. Najpierw ostatni sezon Czasu Honoru, który mnie usatysfakcjonowal. Potem Sierpniowe Niebo. 63 dni chwały, który nie był satysfakcjonujący, ale coś w sobie miał, chociaż głównie w scenach współczesnych oglądanych przez pryzmat powstania. Nie udało mi się jeszcze obejrzeć Powstania Warszawskiego, tego z kolorowanych autentycznych filmów,  ale z racji tego, jaki to rodzaj filmu - wiem, że zawód nie wchodzi w grę.

No i Miasto 44... Będą spoilery.

Czy z heroicznej walki podczas tragicznego wydarzenia, które odcisnelo piętno na całym polskim społeczeństwie można zrobić film o braku moralności, zdradzie, zezwierzeceniu, niskich powodkach i dezercji?

Można.

I wystarczy dodać trochę efektów specjalnych typu deszcz latających ludzkich szczątków albo romantycznych scen typu pocałunek w zwolnionym tempie pod ostrzałem lub on i ona na wyspie na Wiśle patrzą jakie piękne ognisko płonie zamiast Warszawy i zbiera się pochwały.

Żeby nie było - ja nie uważam, że w czasie powstania to oni nie myśleli zupełnie o niczym prócz walk, a już najmniej o miłości i seksie. Na pewno myśleli, a biorąc pod uwagę okoliczności apokaliptyczne na mysleniu się nie kończyło, bo trzeba było korzystać póki się żyje. Ale dezeterujacy podczas jednych z pierwszych walk główny bohater, dezerterujaca, po to by go znaleźć jego dziewczyna, dowódca, który żąda zapłaty w naturze za wypisanie przepustki i dziki seks na zgliszczach w wykonaniu głównego bohatera i koleżanki jego dziewczyny - to dla mnie za dużo jak na jeden film o powstaniu.

Sytuację flmu mimo wszystko ratuje scena w kanałach, kiedy dziewczyna głównego bohatera wpada panikę, bo choć jest jak w horrorze to dobrze obrazuje co powstańcy musieli czuć, kiedy przedzierali sie pod ziemią pod odstrzalem, a także strasznie smutna scena radości po odstrzeleniu goliata z okna.

Sytuację moralności bohaterów ratuje ranny chłopak, który ściąga na siebie uwagę Niemcow, żeby jego kumpel mógł uciec. I Niemiec, który puszcza wolno głównego bohatera, bo wcześniej powstańcy się nim opiekowali,  kiedy został ranny.

Trochę mało na plus. Cztery sceny za fabułę całkowicie nie do przyjęcia? Za mało.

Nie polecam.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Miesiąc brytyjski - podsumowanie

No i stało się: pierwszy miesiąc - próbny - mojego projektu dobiegł końca. Dobiegł końca już dwa dni temu, ale piszę o tym dopiero teraz, bo ostatni tydzień całą rodziną spędzaliśmy w łóżku w towarzystwie gorączki - grypa paskudna nas dopadła. Ale - na szczęście na sam koniec miesiąca, wcześniej zdążyliśmy kilka ciekawych rzeczy zrobić...

Na przykład napisałam notkę o mojej ulubionej książce, której autor był Brytyjczykiem - czytaliście?

Ugotowałam też zupę-krem o smaku groszku i mięty, co jest bardzo angielskim połączeniem. Zjedliśmy też wtedy rybę z frytkami.

I jeszcze wróciłam do czytanej wcześniej i przerwanej w połowie tomu sagi Pieśni Lodu i Ognia Martina, która ma wiele wspólnego z historią Anglii.

Poza tym - jednego dnia urządziliśmy sobie tradycyjną, angielską, popołudniową herbatkę. Do jedzenia były minikanapeczki z serkiem i ogórkiem, bułeczki scones podawane z dżemem truskawkowym i gęstą śmietaną, a także wybór herbatników:




Byliśmy też w Museum of London:







Mieliśmy w muzeum spotkania z filmem i literaturą - widzieliśmy pana przebranego za Sherlocka Holmesa, który wybrał się na wystawę z dwoma paniami w sukniach z epoki:


A sami przebieraliśmy się za Misia Paddingtona:



W domu zaś czas mijał nam przyjemnie przy Kubusiu Puchatku i Opowiastkach Beatrix Potter (kojarzycie Królika Piotrusia?).

Nie udało nam się wprowadzić w życie wszystkiego co wymyśliłam, ale zawsze lepiej mieć więcej pomysłów, niż, żeby miało ich zabraknąć! Niestety, nie udało mi się też jeszcze zrobić dokumentacji w wersji papierowej (planuję album skrapowy w dużym formacie, po jednej rozkładówce na kraj), ale to znów wina naszego chorowania.

Tymczasem zaczął się luty, czyli miesiąc polski. My w sobotę wyjeżdżamy (do Polski, a jakże!), więc w tym miesiącu mało mnie tu będzie, ale jeszcze przed wyjazdem zrobię notkę inspiracyjną, a na koniec miesiąca taką jak tą, podsumowującą. Być może będzie też coś na ten temat pomiędzy, ale pewne to nie jest :)

Miesiąc brytyjski uważam za udany. Jeśli tylko na Waszych blogach znalazło się w tym miesiącu coś związanego z Wielką Brytanią - zachęcam do zostawienia linka. Możecie je zostawiać do końca lutego, więc jeśli ktoś jeszcze nie zaczął, ale swoją podróżniczą aktywnością go zachęciliśmy, zawsze może wprowadzić projekt u siebie z miesięcznym opóźnieniem (zawsze będą zostawiać miesiąc na uzupełnienie). Albo - możecie też zacząć od tego miesiąca, Polska będzie na początek najlepsza! Wszystkie podlinkowane blogi i notki umieszczę tutaj, zrobi nam się fajna baza inspiracji, która zawsze może się jeszcze kiedyś przydać :)