poniedziałek, 29 grudnia 2014

Marzenie mam...

Podsumowań nie będzie.

Nie będzie też żadnych postanowień noworocznych. Nie lubię ich - w 2014 zrobiłam chyba po raz pierwszy w życiu i po raz nie pierwszy stwierdziłam, że to nie dla mnie. Bo ja jeśli czegoś naprawdę chcę - to to robię, a jak mi na czymś zależy średnio - to postanowienia noworoczne mnie nie mobilizują do spełniania.

Co innego marzenia. Marzenia są fajne. Czasem nieosiągalne - ma się je wtedy po to, żeby sobie polatać i tyle. A czasem wystarczy tylko trochę pracy, żeby marzenie spełnić.

A moja znajoma napisała na facebooku:
Kochani - w roku 2015 spełniamy swoje marzenia. Te duże i te małe... Do dzieła!
Co mi się marzy? Materialnych rzeczy nie będzie. Bo ze mnie średnia materialistka, a oszczędzać nie umiem, bo ciągle kupuję ludziom prezenty i uwielbiam jeść na mieście. Będzie niematerialnie, chwilami nawet duchowo:

  • Marzy mi się założenie klubu literacko-kreatywnego dla polskich dzieci w mojej okolicy. Chodzę wokół tego już od roku i nie bardzo wiem jak się za to zabrać...
  • Chciałabym napisać książkę. Ale nie martwcie się, nie powieść. Podręcznik do zajęć biblijnych dla dzieci. Za to akurat wiem jak się zabrać, ale nie bardzo mi to wychodzi z braku czasu i zorganizowania.
  • Marzy mi się projekt blogowy, ale taki z odzewem. Wiem, ze nie jestem super popularna, ale parę fajnych pomysłów jednak mam... No i na projekt blogowy też mam pomysł, będzie o tym niedługo.
  • Chciałabym sprzedawać moje obrazki. I tutaj marzenie dzieli się na dwie części - pierwsza to otworzyć sklep, druga to żeby ktoś je tam kupował :)
Więcej marzeń nie pamiętam. Ale może któreś z tych czterech uda mi się spełnić w 2015 roku?


piątek, 26 grudnia 2014

Zdrowych, wesołych...

Czy wiecie dlaczego z okazji Świąt życzy się zdrowia? Ja już wiem. Co ciekawe - odkryłam to dopiero za trzecim razem.

Pierwszy raz to był Nowy Rok 2012, kiedy kilka minut po północy całą rodziną (mieszkaliśmy wtedy jeszcze razem z rodziną mojej siostry, więc w sumie dwoma rodzinami) nagle przestaliśmy lubić nachosy. Ale to tylko Nowy Rok, w sumie święto pomniejsze.

Drugi raz był w roku 2013, kiedy w Wielką Sobotę moja córka postanowiła się urodzić i mimo moich i jej chęci nic z tego nie wyszło, bo mój organizm jak również personel szpitalny postanowili - każde z osobna - nam to utrudnić. I utrudniali całą Wielkanoc, aż w końcu, nad ranem w Lany Poniedziałek, dałyśmy za wygraną. No ale poród to nie choroba, więc się nie liczy.

Trzeci raz był trzy dni temu. I właśnie wtedy odkryłam dlaczego do "wesołych Świąt" często dodaje się też "zdrowych". Ano dlatego, że wszystko można przesunąć, każdy termin odwlec, ale Wigilii się nie da. A nie ma chyba nic głupszego od Wigilii, podczas której nie można jeść.

W wigilię Wigilii upiekłam dwa serniki. Jeden zwykły i jeden z masłem orzechowym. Miałam upiec jeszcze dwa i połowę zanieść mojej Siostrze, wymieniając na ciasteczka, 11 rodzajów. Bo my w święta ze słodyczy jemy tylko serniki i ciasteczka, z tym, że ja nie lubię piec ciasteczek, a moja Siostra - serników. Przed upieczeniem jeszcze dałam rodzinie pierogi na obiad, następnie wysłałam ich do sklepu po ostatnie zakupy. No i ja sobie piekę w najlepsze, pierwszy się studzi w nowiutkim piekarniku, drugi w trakcie ucierania...

Wracają.

Niestety w drodze powrotnej Wojtek postanowił podzielić się swoim obiadem z otoczeniem. Do godziny 20.30 - siedem razy. Podjęliśmy decyzję - Żuru do pracy nie idzie tylko odprowadzamy Lusię na służbę do Cioci, a my z Wojtkiem - na pogotowie.

Na pogotowiu powiedzieli nam, ze panuje wirus i powinno do 24, maksymalnie 48 godzin przejść.

Przeszło.

Jeszcze w szpitalu na mnie, po powrocie do domu - na Żura.

Wtedy też odkryliśmy, że ptactwo z pięknym ogonem, którym raczyła nas dwa dni wcześniej Lusia niekoniecznie jest związane z jej zębami.

Noc przedwigilijną my spędziliśmy na nadużywaniu kanalizacji, a Lusia na skakaniu po Cioci łóżku.

Wigilię spędziliśmy leżąc w trójkę na kanapie i przysypiając, podczas gdy Lusia najpierw regularnie odsypiała nockę w swoim łóżeczku, a potem oglądała Peppę. Nie było gotowania i mycia podłogi. Serniki powędrowały oba do Paulinki, następnych nie upiekłam. Podłogę mamy brudną do dziś, a schody poodkurzane do połowy, bo tyle Żuru zdążył przed całą akcją. W lodówce mamy półprodukty na barszcz z uszkami, dużo białego sera i śledzie, których jakoś nikt nie ma odwagi ruszyć. W szafce stoi jeszcze puszka maku. A w zamrażarce - nieupieczona ryba. Mamy też dużo pomarańczy i mandarynek...

Ale wczoraj wieczorem, jak już wszyscy poczuliśmy się trochę lepiej - zrobiliśmy sobie ziemniaczaną sałatkę:



No ale - chociaż wieczerzy wigilijnej, której nie da się przełożyć, nie było - nie ma tego złego. Po raz pierwszy w życiu świętowaliśmy trochę po angielsku, bo przezenty rozpakowaliśmy dopiero w świąteczny poranek. Dzięki temu mogliśmy wspierać - w sposób prostrzy niż przemykanie z prezentami za plecami dzieci - wojtkową wiarę w Świętego Mikołaja - zostawiliśmy oczywiście ciasteczka i herbatkę (Wojtek kazał, chyba stwierdził, że mleko piją dzieci, a herbatę - dorośli), a także "marfefkę dla renifrów":


A rano radość była wielka :)


Jak widzicie - ciasteczka zjedzone, herbata wypita, marchewka ugryziona.




Wojtek między innymi pod choinkę dostał mini-perkusję i małego lekarza, Lusia - filcową pizzę i pluszowych rodziców Peppy (Peppę i Georga miała wcześniej). Dzień upłynął Lusi na graniu na perkusji i wciskaniu wszystkim dookoła dentystycznego lusterka do ust ewentualnie stukaniu młotkiem w kolano, Wojtuś natomiast najpierw karmił świnki pizzą, a teraz śpi z całą rodziną Peppy w łóżku.


No - mam nadzieję, ze Wam Święta mijają zdrowiej :D

sobota, 20 grudnia 2014

Nadchodzą takie święta...

U nas już prawie, prawie świątecznie. Ale zbliżające się święta u mnie to wcale nie mycie okien, ubieranie choinki, wieszanie lampek i inne gorączkowe przygotowania. Święta poznać można po tym, że nie męczę się sprzątając, choć sprzątam więcej niż zwykle (albo raczej tyle samo, bo ja się za bardzo nie przejmuję, ale muszę to zrobić w krótszym czasie), po tym, że do każdego posiłu (albo nawet i zamiast) dokładam mandarynki, po tym, że śpiewam kolędy dzieciom na dobranoc i po tym, że kupuję bombki.

Mamy taką rodzinną tradycję, zapoczątkowaną przez moją Siostrę i jej męża, że przed świętami, do tych wszystkich bombek i światełek, które już mamy i które kupiliśmy hurtowo w roku bieżącym kupujemy jeszcze po jednej, specjalnie wyselekcjonowanej, bombce dla każdego członka rodziny. Znaczy każdy sobie wybiera. Moja tegoroczna bombka wygląda tak:


Choinki jeszcze nie mamy, być może ubierzemy ją jutro, więc bombki (które kupiliśmy wczoraj) na razie czekają grzecznie w papierowej torbie, na regale. I kiedy przed chwilą wieszałam pranie, akurat obok tego regału i patrzyłam na tę papierową torbę to mnie naszła refleksja...

Zdarza się w życiu człowieka, że nadchodzą takie święta Bożego Narodzenia, kiedy to co cieszyło jeszcze rok wcześniej traci na uroku. Choinka, chociaż ubrana w te same ozdoby to już nie to samo, sernik i makowiec - cium cium, pyszulka - tracą smak i nie cieszy nawet fakt, że potrafi się już samodzielnie zrobic moczkę. Niby jest tak samo magicznie, niby wszystko jest jak powinno być, a jednak czegoś brakuje. Albo kogoś.

Nie chodzi mi tu o pierwsze święta po śmierci jakiejś bliskiej osoby, która zawsze siedziała z nami w Wigilię przy stole, choć niewątpliwie jest to, że jej brakuje, potwornie smutne, ale nie mam podstaw, żeby się na ten temat wypowiadać, bo czegoś takiego jeszcze szczęśliwie nie doświadczyłam. Chodzi mi o brak zupełnie innego rodzaju.

Ja takiego braku doświadczyłam w Boże Narodzenie 2008 roku. Kiedy, mimo tego, ze wszystko było jak zawsze, okazało się, że to już nie jest tak jak powinno być.

Bo Wigilię powinno się spędzać z najbliższymi, a osoba mi najbliższa była zupełnie gdzie indziej niż ja. I tak to się okazało... Bo niczym była poprzednia Wigilia, ta bez faceta, z którym byłam wcześniej - ot po prostu, zobaczymy się po świętach. Bo niczym były Wigilie bez faceta, którego przez trzy lata tępiłam, żeby nie zauważył, że mi na nim zależy - naturalna kolej rzeczy, każdy ma swoją rodzinę. A w 2008 roku okazało się, że to nie moi rodzice są moją najbliższą rodziną.

Z całego tego dnia pamiętam tylko jedną jedyną chwilę, kiedy stałam w ciemnym salonie w mieszkaniu moich rodziców, oparta o parapet, patrzyłam za okno i rozmawiałam przez telefon z moim ówczesnym chłopakiem, a nawet nieoficjalnym narzeczonym, a teraźniejszym mężem.

Nadchodzą takie święta, po których już sie wie, nawet jesli nie wiedziało się wcześniej. Albo upewnia się, jeśli już wcześniej się wiedziało. I wtedy okazuje się, że miłość tak naprawdę sprowadza się do wspólnego obierania ziemniaków na sałatkę jarzynową. I jest sie w stanie nawet wyjechać za granicę, byle tylko w kolejne Boże Narodzenie obierać te ziemniaki razem.

Już mnie tu aż do 26 grudnia (conajmniej) nie zobaczycie, więc chcę Wam życzyć radości. I żeby wszyscy, z którymi chcecie usiąść przy stole po prostu z wami byli.

środa, 17 grudnia 2014

Nowy członek rodziny

Serii Mamoko nikomu nie trzeba przedstawiać. My Miasteczko, Dawno temu..., 3000, a także litery i liczby mamy i kochamy od dawna.


Ale nie wiem czy dotarła już do was szczęśliwa nowina o powiększeniu rodziny? Mamoko ma nowe dziecko:


I to nowe dziecko w poniedziałek dołączyło do naszej mamokowej rodziny:


Mam oko na miasteczko to 25 dwustronnych kart:


... z których każda przedstwia inne, bardzo ważne miejsce. Jest biblioteka, park, basen, domy mieszkalne, posterunek policji, lotnisko czy szpital, ale też na przykład wybieg dla psów, elektrownia słoneczna, nawiedzony dom albo - ulubiona karta Wojtusia - pożar.



Na wszystkich kartach drogi narysowane są tak, żeby łączyły się, kiedy układamy jedną kartę obok drugiej.

Pierwsza odsłonę Miasteczko miało od razu po wyjęciu z paczki z Polski, ale niestety półtoraroczna dziewczynka jest odrobinę za mała, żeby się nim bawić. Dlatego dziś, kiedy Lusia zasnęła w drodze z przedszkola, szybko skorzystaliśmy z Wojtkiem z okazji.

Najpierw było oglądanie:



Potem układanie:



A jak już miasto było gotowe - zaczęła się prawdziwa zabawa! Świetnie do mamokowych dróg pasują małe samochodziki:




W miarę upływu czasu - rozkręcaliśmy się. I na przykład gasiliśmy pożar, przy pomocy wozu strażackiego, który wcześniej grzecznie stał zaparkowany w remizie:



Kiedy Lusia wstała - niestety w złym humorze - a ja poszłam się nią zająć, Wojtek jeszcze dłuższy czas bawił się sam, zatrudniając dodatkowo policję i karetkę.

Nowe dziecko Mamoko uważam za udane - choć w sumie mogliby zrobić jakieś zaczepy między kartami, coś w rodzaju jednoszablonowych puzzli, bo strasznie się ulice rozjeżdżają jak się po nich jeździ. No ale wtedy byłoby mniej możliwości układania. Tak czy siak - jeśli się zastanawiacie czy warto - warto!

Ten wpis powstał w ramach projektu Przygody z ksiażką:



wtorek, 16 grudnia 2014

Dzidziusiowo i świątecznie

Strasznie ciężko po długiej przerwie w blogowaniu wrócić w tryby... Ale szczesliwie dzieci dostarczają mi materiału:

I.
Lusia od babci dostała pod choinkę lalkę, która mówi i płacze - normalnie hit sezonu. Aktuanie Wojtek z nią śpi. Rozmowa toczy się w łóżku, przed spaniem.
Wojtek: Ty jesteś mummy, tata jest daddy, ja jestem brother, Lusia jest sister, a to jest nasze baby!
Mil: A wiesz, że Artur będzie miał prawdziwego dzidziusia? Siostrzyczkę albo braciszka?
Wojtek: Takie baby?
Mil: No, ciocia Ewelina ma dzidziusia w brzuszku.
Wojtek: Ale umer!

II.
Wojtek: Ja kocham świętego Mikołaja.
Mil: Tak? A co byś chciał od niego dostać?
Wojtek: Dwa auta. Jedno niebieskie, a drugie czerwone. Niebieskie dla Dziadka, a czerwone dla Tatusia.

III.
Mil: Żuru, musimy się zastanowić co chcemy jeść w święta.
Lusia: Siśko!
Mil: Co, córeczko?
Lusia: Siśko! Jeść siśko!

Prócz tego to u mnie w tym roku mało świątecznie. No powiedzmy sobie szczerze - jestem z tymi świętami w lesie. I to nie po choinkę! Jesteśmy w lesie rodzinnie, moja Siostra mówi, że u niej w tym roku święta odbędą się w obrządku prawosławnym, może na siódmego stycznia zdąży. A nam jeszcze do tego umarł piekarnik i tylko mam nadzieję, ze właściciel mieszkania zdąży wymienić go przed Bożym Narodzeniem...

Ale - powiesiłam sobie dziś światełka, żeby mieć choć trochę światecznie:






Jak ktoś bardziej spostrzegawczy to może zobaczyć, ze w moim salonie znów mieszkają maki :) A to za sprawą krzesła do biurka, które kupowałam na ebayu używane, z myślą o tym, że trzeba będzie zmienić obicie na takie, żeby pasowało mi do makowej sypialni. Na zdjęciu wyglądało na szaro-czarno-różowe, więc nijak nie trafiało w mój gust kolorystyczny. Ale jak przyjechało to się okazało, że szare tak naprawdę jest białe, a różowe - pomarańczowe, a do tego jeszcze całość w świetnym stanie więc postanowiłam zamienić znów dodatki z salonu i sypialni, żeby obicia już nie zmieniać. Tym sposobem dołożyłam sobie sprzatania przed świętami, ale i tak trzeba posprzątać i tak, więc co za różnica?

czwartek, 11 grudnia 2014

Wielki powrót do projektu

Przez ostatnie tygodnie nie miałam w zasadzie czasu na nic... Również z tej przyczyny opuściła dwie poprzednie książkowe środy, związane z projektem Przygody z Ksiażką.

Powoli wracam do żywych (albo raczej do wirtualnych) i dziś udało mi się napisać projektowy post. Ale ponieważ jest to post wyjątkowy, bo przedswiąteczny, o absolutnie wyjątkowych książkach to zabraszam Was w wyjątkowe (mam nadzieję, że również tak stwierdzicie :D) miejsce, czyli na mojego drugiego bloga:

http://malykosciol.blogspot.co.uk/2014/12/wyjatkowe-ksiazki-nie-tylko-na.html


poniedziałek, 24 listopada 2014

Co dziś na obiad?

Jak myślicie?


Bo my na przykład - dokładając jedną deskę, znaleziony na ulicy (jestem śmieciową królową i nie wstydzę się tego!) pojemnik na listy, trochę śrubek, białą farbę, listewkę i taśmę dekoracyjną zrobiliśmy to:



Nie da się ukryć - kuchnie dla dzieci są albo tandetne, albo potwornie drogie. A - jeszcze jest trzecia możliwość: tandetne i potwornie drogie w jednym. My - jeśli mielibyśmy kupić to wszystko specjalnie po to by zrobić kuchnię zapłacilibyśmy 20,85 funtów**, co daje mniej niż połowę ikeowskiej kuchenki dziecięcej bez nadstawki. Tyle, że znaczną większość tego co zostało użyte mieliśmy wcześniej w domu, nieużywane, bo po przeprowadzce nie znalazło swojego miejsca. Dokupić musieliśmy podstawki pod kubki, z których zrobiona jest kuchenka, miskę na zlew (to akurat nie w Ikei :P), uchwyty szafkowe na pokrętła i kurki i duży hak na kran.

Fakt - nie ma piekarnika i szafeczki.**
Fakt - trzeba się trochę napracować - wyrzynarką, klejem, wkrętarką.
Ale - co tez jest faktem - jest frajda. I żadne dziecko nie ma takiej kuchni jak mają moje :)

Potem potrzeba jeszcze tylko trochę naczyń i zabawkowego jedzenia i znów jest frajda - tym razem przy zabawie:***







Czy było warto? Jasne! Kuchnia stoi w pokoju moich dzieci nieprzerwanie od pół roku i nadal jest w stałym użytku, jeszcze się nie znudziła :) Kuchnia to dobra zabawka!

____________________
*Kupując to wszystko w polskiej Ikei zapłacilibyśmy 66,98 zł (plus miska, która nie pochodzi z Ikei, ale jest raczej łatwo dostępna i tania), co daje jedną piątą (!) ceny ikeowskiej kuchni dla dzieci bez nadstawki!
**Piekarnik pierwotnie miał być (stąd jedno czarne pokrętło przy kuchence), ale jeszcze nie wymyśliliśmy jak go zrobić...
***Tu akurat uwieczniona zabawa mojego męża, który dostał zadanie specjalnie: zrobić kuchence ładne zdjęcia. No i się postarał.

wtorek, 18 listopada 2014

Dinozaurowo i śpiąco

I.
Lusia ogląda książkę o dinozaurach.
Lusia: Łaaaa!
Mil: Dinozaur. Lubisz dinozary?
Lusia: Tat.
Mil: A kto jeszcze lubi dinozaury?
Lusia: Dziojdź
Mil: George lubi, tak. A Wojtuś lubi dinozaury?
Lusia: Nie.
Mil: A co lubi Wojtuś?
Lusia: Peppę.

II.
Wojtek: Żuru jest śpiący.
Mil: No, jest śpiący, bo w nocy nie spał, tylko był w pracy.
Wojtek: Musisz go zanieść do szpitala.
Mil: A po co?
Wojtek: Bo jest śpiący. Żeby spał. Tam są łóżka.

niedziela, 16 listopada 2014

Prokrastynacja w strefie komfortu, czyli czego boją się polscy blogerzy.

Zauważam ostatnio, czytając przeróżne blogi, że ich autorzy wprost lubują się w używaniu tych dwóch określeń: prokrastynacja i strefa komfortu.

A mnie osobiście one śmieszą... Z tym, że ja jestem dziwna, to wiadomo nie od dziś.

Ale przyjrzyjmy się im bliżej:

Prokrastynacja za wikipedią (niestety, w internetowym Słowniku Języka Polskiego PWN takie słowo nie istnieje) to (z łac. procrastinatio – odroczenie, zwłoka) – w psychologii patologiczna tendencja do nieustannego przekładania pewnych czynności na później, ujawniająca się w różnych dziedzinach życia. Prokrastynacja najczęściej zostaje nierozpoznana, dopiero niedawno uznano, że jest ona zaburzeniem psychicznym. 

Strefa komfortu natomiast to (wg definicja stworzonej przez Magdalenę Nowacką) to taka specjalna strefa – strefa Twojego bezpieczeństwa, spokoju jednym słowem komfortu :) Ta strefa odgradza Cię od tego, co nieprzyjemne, nieznane, niekomfortowe, trudne. Tam Tobie nic nie grozi.

Przy czym w kontekście podawanym na blogach to prokrastynacja człowieka dopada, a strefę komfortu powinien człowiek systematycznie opuszczać podejmując nowe wyzwania. I pewnie właśnie wtedy dopada go prokratynacja więc z opuszczeniem strefy komfortu zaczyna zwlekać... I tak w kółko.

Nie rozumiem dlaczego strefa komfortu podawana jest jako coś złego... Człowiek, jak każda istota żyjąca, dąży do zaspokojenia swoich potrzeb. Potrzeby zaspokojone równają się komfortowi właśnie. W momencie kiedy pojawia się nowe wyzwanie i nowa potrzeba ta strefa komfortu - moim zdaniem - samoczynnie zanika. Coś przeszkadza, coś nie pasuje, więc to co jest nie jest już komfortem. Trzeba to zmienić, a niepodejmowanie się tego wyzwania i brak prób zaspokojenia tej potrzeby nie jest pozostaniem w strefie komfortu, bo jej już nie ma. Jest tchórzostwem, wygodnictwem, lenistwem - w zależności od kontekstu i tego jaka to była potrzeba/wyzwanie. Można to porównać do siadania na pinezce - albo wstaniesz i ją sobie spod tyłka wyjmiesz, albo się poprawisz.

Jest tak z pracą, która nam się nie podoba, mieszkaniem w brzydkiej okolicy, spełnianiem marzeń i tym podobne. Kiedy zostajemy w miejscu z którym jesteśmy, mimo, że coś nam przeszkadza albo chcielibyśmy czegoś więcej to tak jakbyśmy poprawiali się siedząc na pinezce, a ona wbijałaby się nam jeszcze głębiej w ciało. I to jest komfort?

Mam jeszcze jeden przykład - z życia wzięty. Pokój moich dzieci był urządzony dobrze, ale nie doskonale. Mogło tak zostać albo mogłam wymyślić inny układ mebli, bardziej optymalny. Gdyby mi się nie chciało - nie wymyślałabym. Przyjęłabym, że jest jak jest i jest dobrze. Poprawiłabym się na pinezce zamiast przestawiać meble i sprzątać. Wedle blogowych definicji - pozostałabym w strefie komfortu. Tyle, że dla mnie nie byłaby to już strefa komfortu. Kiedy wiem, że coś jest nie tak - zmieniam to. A kiedy mi się nie chce - nazywam rzeczy po imieniu...

I tu dochodzimy do prokrastynacji. Takie ładne słowo. Trudne. Plus dziesięć do inteligencji. Co z tego, że tylko w niewielkim ułamku procenta to co nazywamy prokrastynacją naprawdę nią jest. To tak jak z depresją: na depresję zapadamy jak nam smutno, bo deszcz pada, a prokrastynacja nas dopada jak jesteśmy grubi i nie chce nam się ćwiczyć.

Ja jestem gruba. I nie chce mi się ćwiczyć. Ba! Strasznie lubię słodycze! Może mi się kiedyś zachce (mam nadzieję...), ale póki tego nie robię to nie wymyślam trudnych słów, żeby o tym opowiadać. Powiedzmy sobie szczerze - jestem po prostu leniwa. A moja silna wola, pierwsza lepsza (...) puszcza się i łajdaczy *. Nie zwalam tego, że nie chce mi się ćwiczyć na zaburzenia psychiczne! Zaburzenia psychiczne mam inne, bo jak wiadomo - nie ma zdrowych, są tylko nieprzebadani.

Podsumowując - czego boją się polscy blogerzy? Polscy blogerzy, paradoksalnie do wykonywanego zajęcia, boją się słów. Boją się słów brzydkich, dosadnych, niewygodnych, ciężkostrawnych. Boją się mówić wprost. Boją się szczerości. Wolą ubierać wszystko w słowa ładne, grzeczne, ogólnikowe.

I mają prawo. Jeśli tylko jest to dla nich komfortowe...

__________________________
* Pidżama Porno, Styropian.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Łąkę pełną maków...

Byliśmy wczoraj w Muzeum Wojny.


Kiedyś było to nasze ulubione muzeum - blisko, z pięknym parkiem i ciekawą zawartością. Potem się przeprowadziliśmy, a muzeum na jakiś czas zamknięto, bo je przebudowywali. Otwarli ponownie dla zwiedzających w lipcu tego roku. Moje chłopaki już tam po otwarciu byli, a ja dopiero wczoraj pierwszy raz.

Jakie teraz jest? Niby inne, a takie samo. Ciekawie jest zobaczyć te same eksponaty co kiedyś ale w zupełnie innej, nowoczesnej oprawie.

Minus: wystawa o I Wojnie Światowej jest płatna, a kiedyś była darmowa. A do tego rozebrali naszą ulubioną łódź podwodną, pełną interaktywnych zabawek.

Plus: mam wrażenie, że duże rzeczy, typu czołgi są lepiej poukładane, opisane, wyeksponowane. Dawniej stało to wszystko w wielkiej sali i się chodziło bez ładu i składu od jednego do drugiego. Teraz wielka sala nie jest już taka wielka, a dużo więcej eksponatów jest w galeriach na piętrach, poukładane tematycznie co moim zdaniem bardzo całość porządkuje.

No i jest nadzieja - całość nie jest jeszcze ukończona, może wróci łódź podwodna?

Kilka kiepskiej jakości migawek:

Wnętrze samolotu.
Zabawki z okresu II Wojny Światowej
A tutaj w schronie - słuchamy wycia syren i odgłosów spadających bomb.
Na samej górze muzeum zrobili wielki taras, na którym, na sztucznej trawie rosną papierowe maki, zrobione przez zwiedzających muzeum. Dawniej te maki leżały pod jedną z bomb i w okolicach Dnia Pamięci ustawiano tam stoliki i udostępniano czerwony papier, druciki i guziki, tak, że można było sobie takiego maka zrobić i zostawić. Teraz wszystkie zebrano i wygląda to tak:


Autentycznie mnie zachwyciło.

Na koniec poszliśmy jeszcze na wystawę medali, ale nie mieliśmy już za dużo czasu, było to 15 minut przed zamknięciem... A tam najbardziej podobało się Wojtkowi. Po pierwsze dlatego, że w jednym miejscu pod sufitem wisiał rekin, a po drugie - bo między gablotkami na tej wystawie stoją maszynki do wybijania medali i każdy może sobie wziąć specjalną kartę z grubego papieru i na złoconych kółkach wybić własne medale. Wojtek dziś swoje medale zabrał do przedszkola, żeby pokazać pani...

Przed muzeum stoi kawałek Muru Berlińskiego - wczoraj mogliście oglądać go na googlach jako pierwszego ze wszystkich wysłanych do różnych miast fragmentów. W zasadzie mogłabym napisać, że poszliśmy akurat wczoraj do tego muzeum z powodu 25 rocznicy jego zburzenia, ale nie byłaby to prawda... Przypomniałam sobie o niej dopiero jak przed wejściem do budynku przechodziliśmy obok "naszego" fragmentu. Korzystając z okazji opowiedziałam troszkę mojemu Synkowi, tak odpowiednio do poziomu pojmowania trzylatka. Był autentycznie przejęty tym, że jeśli dzieci z rodzicami mieszkały po jednej stronie muru a babcia i dziadek po drugiej to nie mogli się wzajemnie odwiedzać...

Na koniec, jakby ktoś miał wątpliwości, czy naprawdę mieszkamy w Londynie - straszne zdjęcie z rąsi pod parlamentem:



Dlaczego wieża zegarowa jest czerwona? Z okazji zbliżającego się Dnia Pamięci (11 listopada), wyświetlane są na tej jednej ścianie spadające maki. Wyglądają pięknie - londyńczyków czytających ten wpis, jeśli jeszcze nie widzieli, zachęcam do tego, żeby przejechali się wieczorem nad rzekę :)