czwartek, 30 stycznia 2014

The 52 project!

Znowu mi spajdej nie wyszedł. Zła jestem na siebie. Ale chociaż zdjęcie moich dzieci jest.

#4
Małpki w kąpieli.


niedziela, 26 stycznia 2014

Rzecz o spodniach

Nie rozumiem kompletnie dlaczego producenci spodni damskich zakładają, ze wszystkie kobiety mają metr sześćdziesiąt pięć i są nisko skanalizowane. Ja mam metr siedemdziesiąt. Jak lewa miarka to wychodzi metr siedemdziesiąt dwa do trzech. I nie jestem nisko skanalizowana. W związku z tym jak potrzebuje kupić sobie spodnie to albo płace za nie jak za zboże albo nadwyrężam sobie nerwy przymierzając tysiące par sięgających mi nad kostkę. Przy odrobinie szczęścia, kiedy w danym sklepie jest podział na "long" i "regular", i uda mi się mój rozmiar znaleźć w wersji "long" - za kostkę. A ja potrzebuję, żeby mi się spodnie o buty opierały, taka jakaś zboczona jestem. A najlepiej, żeby się po ziemi targały. A, że chodzę w glanach to może być trudno...

Tak, jest trudno.

W każdym razie postanowiłam kupić sobie bojówki. Bo na koncert idę za 34 (!) dni, a jak wiadomo na koncercie trzeba mieć bojówki, tak jak trzeba mieć też glany albo inne buty nad kostkę, w najgorszym wypadku wysokie trampki i bluzkę na ramiączkach. I arafatkę, albo inne coś na szyję*. Damskich bojówek nie uświadczysz, więc przymierzyłam bojówki mojego męża, oceniłam jaki rozmiar powinnam mniej więcej mieć i poszłam kupić. Męskie.

Kupiłam. I doznałam olśnienia. Bo one mają dobrą długość, wiecie? **


No i po co ja się tak męczę? Po co szukam spodni w sklepach z damskimi ciuchami? Męskie spodnie są tańsze, nie trzeba wybierać między biodrówkami a modelami "super super super skinny", w których leginsy to szczyt luzu wokół łydek, tylko można kupić zwyczajne, z normalnym stanem i prostymi nogawkami, a do tego każdy rozmiar ma trzy długości do wyboru!

W związku z tym postanowiłam kupować spodnie TYLKO w sklepach z ciuchami dla facetów. Czy to znaczy, ze jestem genderowcem?

_________________
* Bojówki dlatego, że ciężko skacze się z torbą skacze, a gdzieś trzeba schować telefon, klucze, portfel i tym podobne. Buty, żeby nogi nie skręcić ani nie zostać zdeptanym, nawet jak się do młyna nie wchodzi. Chociaż, jak dwóch bijących się kolesi wrzuci cię na barierkę, to spokojnie można mięsień zerwać w łydce. A jak się jest Kokosem, to żeby coś ci się stało nie trzeba ani bijących się kolesiów, ani młyna. W sumie w jej przypadku to niewiele trzeba... Bluzka na ramiączkach i ogólnie ubranie na cebulkę, bo na koncercie jest gorąco zwyczajnie. Arafatka, żeby nie przeziębić nadwyrężonego gardła.
** Piękny kurz mam na podłodze. A dziś tam zamiatałam, przy niedzieli. Nie opłaca się, już nie będę.

środa, 22 stycznia 2014

Aparat fotograficzny może Ci uratować życie!

No serio. Dziś nam uratował... No może nie życie, ale trochę nas jednak uratował. Przed zalaniem.

To było tak. Postanowiłam dziś rano, że pokażę wam bardzo piękny pokój moich dzieci. Tym bardziej, że nasze mieszkanie się składa i postanowiliśmy się wyprowadzić, więc już niedługo (za jakieś dwa miesiące najpewniej) będę wam pokazywać całkiem nowy dziecięcy pokoik. No więc posprzątałam, wziełam aparat i zrobiłam zdjęcia. Zrzuciłam je na komputer i oglądam jak wyszły, siedząc u dzieci na łóżku... Nagle patrzę - jedna ze ścian na zdjęciu, która w założeniu jest biała (choć bardzo dawno malowana...) ma jakieś żółte plamy. Patrzę na ścianę na żywo - też ma. Macam - mokro. Oho - sąsiadce znów poszła rura w podłodze... Biedna sąsiadka, zaś będzie parkiet musiała zrywać... Wodę zakręciłam, teraz czekamy na agenta. Szczęśliwie chciało mi się rano ogarnąć pokój dzieci i zdjęcia porobić, żeby na bloga wsadzić...

No a jak już zrobiłam to wam pokażę:

Rzut na ogół. Na podłodze gąbkowe puzzle, żeby dzieciom było ciepło w dupki.
Łóżeczko i komoda Wojtusia. I zasłonki uszyte przez matkę.
Tablica w całej okazałości - Wojtek pomagał malować! Pszczółka doświetla zdjęcia, bo na dworze szaro.
Cześć Lusi. Też śpi dziewczyna pod liściem. A na półeczkach wszystkie jej lalki.
W pudełkach nad tablicą mieszkają wszystkie przybory malarsko-craftowe Wojtusia.
Koło łóżka biedronka, żeby rodzice mieli się o co oprzeć jak siedzą z dziećmi na podłodze, a dzieci miały na co wskakiwać.
A przy drzwiach wiszą skrapy z dzieciakami w roli głównej.
Na ściany najlepiej nie zwracać uwagi - noszą piętno dawnych czasów w postaci przykurzonego białego koloru, dziur po przewieszanych tysiąc razy półkach i całkiem nowych czasów w postaci plam po zalaniu...

wtorek, 21 stycznia 2014

Czego słuchasz?

Pamiętam te piękne czasy kiedy w ten sposób zagajało się rozmowę... A nie "ile ma? Już ząbkuje?" Moja ma 9 i pół miesiąca i może nawet ząbkuje ale efektów nie widać. A wracając do Ezopa - czy kiedykolwiek zastanawialiście się skąd pochodzi to czego słuchacie? W zasadzie większość współczesnych gatunków muzycznych wywodzi się z rock&rolla, który wywodzi się z country, które wywodzi się z muzyki westernowej, która wywodzi się z muzyki celtyckiej...

Tak czy owak, komuś się chciało i zbadał pochodzenie wszystkich istniejących gatunków muzycznych. A potem ktoś zrobił z tego piękną animację, która serdecznie polecam:
Click image to see the full interactive music graphic(via Concert Hotels).

niedziela, 19 stycznia 2014

Wiele w jednym

Po pierwsze - jakoś straciłam serce. Do blogowania. Opornie mi idzie pisanie, ciężko mi komentować, czasem nawet trudno przeczytać co kto napisał... Więc mnie moja Siostra namówiła, żebym posprzątała. I posprzątałam. Na blogu w sensie. Ciekawe czy będzie lepiej...

To co zrobiłam przede wszystkim, to przeniosłam mojego, założonego jakiś czas temu i porzuconego po czasie krótkim, bloga mieszkaniowego. Nie znaczy to, że nie będę o mieszkaniu pisać... Ale nie widzę sensu posiadania drugiego bloga jednotematycznego, skoro wszystko inne jest tu. Ten blog jest, jak to się mówi, lifestylowy i kreatywny, a mieszkanie to też styl życia i wykazać się da kreatywnie więc pasuje. Wszystkie moje wnętrzarskie posty znajdziecie pod etykietą Mieszkaniowo. Są tam posty przeniesione ze zlikwidowanego bloga i mam nadzieję, że będą pojawiać się nowe.

No i ostatnia sprawa - pozazdrościłam dziewczynom. Najpierw Lucy, potem Jagodziance, a na końcu pshoom. Wszyscy mają The 52 project to ja też! A, że mam zdjęcia moich dzieci z ostatnich trzech tygodni, akurat po jednym na tydzień, to dlaczego nie?

#1
Domek z kołdry, ostatnio ulubiona zabawa mojego Wojtusia, Lusia przyszła gościnnie.


#2
Geffrye Museum


#3
Piękną mamy wiosnę tej zimy...


Będzie jeszcze nowy nagłówek. Bo się aktualny zdeaktualizował i potrzebuję aktualniejszego. Ale, że tak się wyrażę, jest w rysowaniu ;)

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Lula i butelka

Po upływie trzech i pół roku spędzonych w ciąży, ewentualnie karmiąc stwierdziłam, że mam dość.

Lula ma dziewięć i pół miesiąca, i jeśli nie zabrała jeszcze jakiś przeciwciał to za późno, bo ja już nie daję rady. Wojtka karmiłam miesiąc dłużej, ale byłam wtedy stanowczo mniej zmęczona (i młodsza! Starość nie radość :P), a z Lulą na tle badań statystycznych i tak nieźle wypadamy. Ja zresztą aż taka Matka Polka nie jestem coby do czwartego roku życia karmić.

Przez ostatnie kilka dni przyzwyczajałam ją do butelki. Po pierwszej, pechowej, kupionej, bo nowość i tak świetnie kształtem przypomina pierś, a tak beznadziejnie ma zrobione odpowietrzniki, że się dziecku zatyka i pić nie może, kupiłam drugą - sprawdzoną wcześniej na Wojtku. Wodę piła ładnie, mleka za nic nie chciała ode mnie wziąć. Myślałam: poczekam. Przyzwyczaję ją pomalutku. Jeszcze z miesiąc pociągnę. Ale wczoraj wieczorem stwierdziłam, że już nie mogę. Zwyczajnie, nie mam już siły. I dziś rano Lula po raz ostatni dostała moje mleko.

W ciągu dnia już w zasadzie nie pija, więc ten problem odpada. Stresowałam się przed wieczorem. Przy Wojtku pierwszy wieczór i kilka kolejnych usypianie spadło na Tatusia. To się sprawdza, więc i tym razem tak zrobiliśmy. Wszak ojciec biustu nie ma to mu córka propozycji mlecznych czynić nie będzie. Tyle, że mleko już zrobione w butelce stało, matka córkę na kolanach trzymała, a ojciec poszedł jeszcze dawać kolację kotom.

No i dałam Luli butelkę. A ona wzięła, położyła się i zassała. Zasnęła w ciągu piętnastu minut, już przekazana Tatusiowi. Jestem dumna z mojej córeczki!

piątek, 10 stycznia 2014

Jakaś nerwowa jestem dziś...

Jestem chrześcijanką.
Zielonoświątkowcem.
Co niedzielę wstaję o szóstej rano, wychodzę z domu o 7.15 i jadę dwoma pociągami i autobusem albo pociągiem i metrem, przez półtorej godziny, po to, żeby zdążyć na nabożeństwo o 9.30 na zupełnie innym końcu Londynu. Jakby ktoś miał wątpliwości, Londyn jest dużym miastem.
Na tym nabożeństwie, które trwa dwie godziny, nie stoję w ławce i nie drapię się po głowie czekając na koniec, tylko najpierw usiłuję brać udział w uwielbianiu, podczas gdy mój mąż gra w zespole, a ja muszę zapanować nad dwójką małych dzieci, tak, by jednocześnie nie przeszkadzały innym i były obecne, bo uważam, że przychodzenie do kościoła z dziećmi a potem wysyłanie ich do salki, żeby się pobawiły mija się z celem, a potem na kazaniu prowadzę zajęcia dla dzieci przedszkolnych. Nie są to zajęcia typu "pobawimy się w balonika i polepimy z plasteliny" tylko prowadzę regularną lekcję biblijną, którą najpierw w domu muszę przygotować od podstaw, bo nie dysponuję podręcznikiem - mam jedynie Biblię.
Dlaczego to robię? Po potrzebuję społeczności, bo wierzę w Boga, bo to kocham.

Czy jestem przez to lepsza? Nie mnie oceniać. Czy daje mi to prawo to napiętnowania grzeszników? Nie, bo sama jestem grzesznikiem. Chociaż żyję w związku heteroseksualnym, nie dokonałam nigdy aborcji, nie kradnę w sklepach, płacę podatki i nie spałam z moim mężem przed ślubem - mam swoje za uszami.

Bo "nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni". I, bo najpierw wydłubujmy źdźbło ze swojego oka, zanim się za belki w cudzych oczach będziemy zabierać.

Pomocny inaczej

Mil: Wojtuś, przynieś mi kubek z pokoju.
Wojtek: Nie.
Mil: No przynieś. Na stole stoi, taki w kwiatki.
Wojtuś: Nie cie.
Mil (postanawia zadziałać mu na ambicję): To ja sobie przyniosę, ja będę pierwsza!
Wojtuś: Tak! Tak, mama!

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Mamo nie siedź w domu! Czy to jest jakaś zorganizowana akcja?

Biorąc pod uwagę aurę, która panuje ostatnio u nas (leje...) postanowiłam coś zrobić, żeby nie wpaść w depresję. A na wpadanie w depresję najlepsze są:
- dzieci,
- dobre towarzystwo,
- ruszenie się z domu.

Łącząc to wszystko postanowiłam zorganizować wycieczkę. Wycieczka miała być niedaleko, pod dach (leje...), dziecioprzyjazna i skrapołącząca. Skrapołącząca bo udział wzięły kobiety skrapujące, co żadnych skrapów się nie boją z regionu (:D) plus Gabrysia, siostra jednej skrapującej (może też się kiedyś zarazi? Może już się zaraziła?). W celu ażebyśmy się poznały i może kiedyś na spotkanie skrapowe umówiły. Dziecioprzyjazna, bo udział wzięły dzieci nasze wszystkie, czyli Zuzia (7 lat? 6 lat? Nie wiem, pytajcie Mordoklejki), Niko (6 lat), Wojtek (2 lata i 8 miesięcy), Artur (2 lata i cztery miesiące), Milenka (rok i 9 miesięcy) i Lusia (9 miesięcy). Także rozrzut mieliśmy niezły.

Wycieczkę zorganizowałam i chyba się udała. Wybraliśmy się do Horniman Museum pooglądać mniej lub bardziej żywe zwierzątka. Z bardziej żywych było akwarium i mini farma, z mniej żywych wystawa zwierząt wypchanych i szkieletorków, co to się dumnie nazywa historią naturalną. Dzieci były zachwycone, dorosłym też się podobało, z tego co wiem :)

Zdjęć mamy mało, tylko Gabrysia zdołała jakieś zrobić, bo była jedyna z dzieckiem w miarę dużym, które nie postanawiało uciekać. No, Niko też nie uciekał, ani Lula, ale ponieważ Wojtuś już owszem to musiałam przekazać Lulę Paulince i każda z nas miała po półtora dziecka, co nie ułatwiało robienia zdjęć... Może następnym razem będzie lepiej, tymczasem kilka zdjęć autorstwa Gabrysi, która wykazała się dużym samozaparciem i zdołała zrobić jakieś nawet jak było ciemno!

Dzieci od lewej: Zuzia, Artur i Niko.

A tu Ewelina, Artur i Zuzia oglądają Aurelki. Meduzy znaczy, chełbie modre, aurelia aurita.

Niko, Zuzia, Artur i Wojtek na rafie koralowej.

I ten sam zestaw tylko w innej kolejności. Zuzia ma nawet profil a nie tylko włosy, co rzadko się zdarzało jakiemukolwiek dziecku, tak były zaaferowane rybkami, że tylko rybki mogły oglądać ich twarze.

A tu kawałek profilu ma też Niko!

I przechodzimy do mniej żywych zwierzątek - Artur i Zuzia.

A tu Wojtuś i Zuzia oglądają małpy. Zuzia małpkę udaje, więc się troszku rozmazała...

Mors się nie rozmazał, bo się nie ruszał :)

I znów żywe - Zuzia i owce.

A tu prawie cała nasza wycieczka: Zuzia gada z owcami, Milenka w wózku, do wózka przyczepiona Marta, mama Milenki, potem ja schylona nad wózkiem z Lulą, z tyłu Paulinka, Niko w czarnek kurtce i czerwonych rękawiczkach, a Wojtuś w zielonej kurtce już poszedł oglądać coś innego.
Cześć brakująca czyli Ewelina, Artur w wózku, ale go nie widać. Za to widać mnie :)
I króliczek na deser.
Ponieważ wycieczka się udało, postanowiłam zrobić akcję cykliczną. Kolejną planuję na następną przerwę w szkole, żeby dzieciaki szkolne czyli Niko i Zuzia też mogły iść. Wypada to jakoś w drugiej połowie lutego. Gdzie się wybierzemy? To tajemnica jeszcze nawet dla uczestników!

środa, 1 stycznia 2014

Środa kreatywna: Elmo

Pamiętacie te zdjęcia? W ramach tego, że przed nowym rokiem posprzątałam w skrapowni doczekały się wreszcie ualbumowienia.


W środku, prócz zdjęć, w zasadzie nic nie ma. Ale to album robiony pod dzieci - Wojtek uwielbia oglądać zdjęcia na których jest on lub Lusia, więc dodatki szybko by poodpadały...


Jeszcze a propos skrapowni- będę się chwalić. Szybę sobie kupiłam! Szyba fajna rzecz, bo ma nóżki i można ją wypoziomować, wreszcie jak coś pomaziam glosy accentem to mi nie spłynie na jedną stronę, o!