środa, 25 listopada 2009

Dwulatek

Od jakiegoś czasu mieszkam z Dwulatkiem. Jest to bardzo kochany Dwulatek, który umie różne rzeczy i ładnie pokazuje bądź mówi co umie, jak się go poprosi. Prócz standardów takich jak pies i kot Dwulatek, jako, że ma pomysłową siostrę, wie też między innymi jak robi lama (pluje), skunks (takie pierdzenie ustami) i jak ciocia (czyli ja) boi się pająków (podobno krzyczę "aaaaa!" i macham rękami). Bardzo inteligentny Dwulatek uczy się szybko i codziennie umie coś innego - ostatnim osiągnięciem jest umiejętność powiedzenie "traktor" ("tatatol"), "statek" ("tatet") i świadomość jak robi jeżyk ("tupu tupu tupu"), aczkolwiek dzisiaj w ramach przekory jeżyk robi "wziuuu..." - jest to najpewniej jeżyk na motorze.

Prócz niebywałej wiedzy na temat tego jak co robi Dwulatek charakteryzuje się też tym, że uwielbia rysować. Jak tylko dorwie kawałek kartki i coś do pisania to albo rysuje kółeczka (no serio!), albo przynosi komuś i zaczyna się zgadywanka: co ci narysować? Są dwie wersje. jeśli rysującemu nie przeszkadza rysowanie cały czas tego samego (moja siostra, a mamusia Dwulatka) to cała kartka po pewnym czasie pokrywa się samochodami policyjnymi ("ajo-ajo"), samolotami (niestety nie do powtórzenia) bądź rybkami (każdy wie jak robi rybka). jeśli rysujący nie lubi monotonii (ja) to musi podpowiadać dwulatkowi co jeszcze można narysować i zależnie od tego czy się podoba czy nie to rysujący słyszy "o!" i rysuje, albo słyszy "ble" i nie rysuje.

Tylko, że jest to zadanie podchwytliwe! Bo następną miłością Dwulatka jest jedzenie. Zatem wszystko co się rysuje musi mieć "am". Łatwo jest narysować "am" dla pieska ("hau-hau"), kotka ("bauuuu") albo kury ("tototo"), ale narysuj "am" dla autobusu ("bum-bum")? Rysujemy więc stację benzynową. Ale i tam najlepsza zabawa jest prze żabce ("tuń-tuń") - żabka musi dostać muchę i na obrazku zawsze wystawia do tej much dłuuuuuugi język (Dwulatek już teraz jak chce żeby narysować żabkę to poza mówieniem "tuń-tuń" wystawia język, obowiązkowo na bok, bo tak wystawia go żabka - mucha zawsze jest obok żabki). Tak, tak - trzeba dbać o edukacje dwulatków i przybliżać mu łańcuchy pokarmowe.

Zapomniałabym - Dwulatek uwielbia coś jeszcze. Dwulatek uwielbia prać. W związku z tym dziś rano pierwszą rzeczą jaką zrobiłam było pranie! Znaczy nie ja zrobiłam tylko Dwulatek, który mówi o sobie "Dyń" - dla odróżnienia od "Dyńdyń" czyli tatusia Dwulatka.

Fajny ten nasz Dwulatek.

piątek, 6 listopada 2009

Niezrozumienie

Rafał: Ja nie oczekuje zrozumienia. "Świat was nie rozumie" mówi Pismo Święte.
Żuru: Emo?
Paulinuś: Nie, chrześcijanin...

środa, 4 listopada 2009

Garderobiana part III - Kupiłam!

Buty w sensie. Mimo wszystko.


Ta - dam:


Śliczne są. Kij z tym, że nie są białe tylko cream. Ale to sie wytnie.

Autobusowo

Mikołajek (usilnie domagając się jedzenia): Am!
Mil: Zawsze możemy złapać jakiegoś murzynka i upiec...
Rafał: Ale to by się jeszcze przydała kawka...
Mil: Złapiemy też kawkę. Kafkę? Frantza?
Paulinuś: Nie jestem franca!

piątek, 16 października 2009

O przyjeździe milowych teściów

Musia: Ja się boję!
Mil (śpiewa): Czego się boisz głuuuuupia...
Tate: Czego sie boisz? To oni nie chcą iść na całość!

środa, 14 października 2009

Garderobiana part II - muszę sobie kupić buty...

To straszne. Potworne wręcz i koszmarne. Muszę sobie kupić białe buty. A białe buty to zuo totalne.

A miało być tak pięknie... Miałam iść do ślubu w butach zielonych. Już nawet takowe kupiłam. Prześliczne. Płaskie, bo narzyczony niewielkich rozmiarów jest... Albo może ja jestem wielkich rozmiarów, w każdym razie jest ode mnie całe trzy centymetry wyższy. Zatem muszę mieć płaskie buty. No i kupiłam - przepiękne, płaściutkie, zieloniutkie pantofelki. Ale niestety. Suknię sobie potem znalazlam taką, że nikaj tych zielonych założyć nie mogę. I dupa. Trzeba było zostać przy pierwszej wersji sukni - wtedy by pasowały. Ale zachciało mi się spełniania licealnych marzeń...

No i teraz zielone buty nie przejdą. Muszę sobie kupić białe. I do tego na jak najmniejszym obcasie. I muszą być ładne. I jest to awykonalne.

Śni mi się to po nocach. Ostatnio śniło mi się, że szukam tych butów razem z moją siostrą. I nawet znalazłam, bardzo ładne, ale nie było białych, były tylko ecru. I nie chciałam ich kupić, więc sprzedawczyni powiedziała, że jak nie kupie to musze kupić trzy pary klapków - jedne żółte, jedne czerwone, jedne zielone. I tak dobrze na tym wyszłam, bo klapki każde kosztowały 20 zł, czyli razem 60, a te ślubne 130 zł. No ale szukałam dalej i poszłam nawet do sklepu z używaną odzieżą, bo stwierdziłam, że zawsze moge przemalowac jak baglady, ale tam były tylko glany i szczegółowy cennik dotyczacy tego za ile się glany skupuje - zależnie od koloru i stanu sznurówek. Kiedy w następnym sklepie przywitała mnie pewna nielubiana przeze mnie znajoma, studiująca chemię, a nie sprzedająca w sklepie, stwierdziłam, że to już przesada. Na szczęście się obudziłam.

Białe buty to zuo totalne. Już to mówiłam?

Złota polska jesień

Październik jest. Taki piękny miesiąc. Lubię październik. Mam na przykład urodziny w październiku. I rocznicę. I w ogóle jest fajnie. I są ładne kolorowe liście na drzewach. I świeci słoneczko...

Wróć.

Jakie słoneczko? Sądząc po pogodzie to mamy koniec listopada a nie piękny październik! Gdzie jest złota polska jesień? No gdzie?

Moja Siostra mówi, że na emigracji. Znaczy w Londynie. Mają 15 stopni i słoneczko. Coś mi się to nie zgadza ze słynną londyńską pogodą... Chyba faktycznie złota polska jesień wyemigrowała na wyspy...

wtorek, 6 października 2009

Decyzje

Mam 22 lata.
Od czterech lat posiadam czynne prawo wyborcze.
Od roku bierne prawo wyborcze.
Mam za sobą jakieś doświadczenia - związane z edukacją, pracą, emigracją, kościołem, zajmowaniem się dziećmi, zajmowaniem się domem i inne. Przeróżne.
Mam też za sobą doświadczenia związane z relacjami międzyludzkimi.
Mam również za sobą czas, w którym podjęłam jakieś decyzje, które będą rzutować na całe moje życie. Tak to już skonstruowane, że człowiek najczęściej takie decyzje podejmuje około dwudziestki, o ile tylko jest na nie gotowy. By być na nie gotowym trzeba w jakiś tam sposób dojrzeć. Więc biorąc pod uwagę, że je podjęłam i mam świadomość ich wagi mogę o sobie powiedzieć, że w jakimś stopniu jestem dojrzała. Oczywiście dojrzała stosownie do wieku - nie uważam, że moja dojrzałość jest na równi z dojrzałością zdrowej umysłowo osiemdziesięciolatki.

W związku z moimi doświadczeniami, które wiążą się z moimi decyzjami doszłam dziś po raz kolejny do wniosku, że słowa "przyjaciel" należy używać ostrożnie i odpowiednim szacunkiem, jak również, że trzeba odpowiedzieć sobie na jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie: co lubisz robić? A potem zacząć to robić.

I to jest ważne.

A ja jestem szczęśliwa. Niezależnie od tego, że ktoś może uważa, że jestem idiotką, jestem szczęśliwa. Jestem zatem szczęśliwą idiotką i każdemu życzę takiego szczęścia.

niedziela, 4 października 2009

Mila tnie koszty, czyli zaproszenia.

Odkryłam wynalazek! Wynalazłam odkrycie!*

Ślub jest wydarzeniem kosztownym, tak? Tak.

Ale to nie to jest to odkrycie i ten wynalazek.

Wydaje się tyle, że choćby wszyscy goście przyszli z niepowtarzającymi się, wymarzonymi prezentami to i tak się nie zwróci. No ale trudno, żeby ktoś ponosił koszty mojej sukni ślubnej, skoro nie ma mnie w dowodzie (ups... W nowych dowodach już tego nie ma... Lepiej nie przypominać rodzicom.). No ale mimo tego, że mi tych kosztów nie zwrócą to jednak ich zaproszę. Bo ja tych moich przyszłych gości to nawet trochę lubię.

Tyle, że przy kosztach monstrualnych, zwanych inaczej ślubnymi należy zaopatrzyć się w nożyczki. Im większe tym lepiej.

Ja się zaopatrzyłam. I dziś na przykład policzyłam, że własnoręcznie wykonane zaproszenia, do których potrzeba mi dwóch stempli, papieru wizytówkowego, dwóch kolorów tuszów, drukarki, papieru ksero, trochę gustu i odrobinę weny twórczej będą mnie kosztować 4 razy mniej niż robione na zamówieni i 2 razy mniej niż kupione do wypisania. I przynajmniej będę miała takie jak chcę. Aha!

Miałam wprawdzie zamiar dać moim teściom najbrzydsze zaproszenie, jakie tylko znajdę, takie z gołąbkami, różyczkami i złoceniem, ale... Ale niech znają łaskę pana, też dostaną takie co zrobię.


*Kto wie co to?

sobota, 3 października 2009

Garderobiana part I - jak się kupuje suknię ślubną.

Jeśli chcesz zakupić suknię ślubną to najlepiej od razu wykreśl dzień na to przeznaczony z kalendarza, albo i nawet z życiorysu, bo nic innego nie dasz wtedy rady jeszcze przy okazji zrobić. Jak wstaniesz rano i pójdziesz tak wrócisz z zamknięciem saloonów, znaczy salonów mody ślubnej.

Na pewno w jakimś saloonie cię zignorują. Znaczy pani pokaże ci, a i owszem, gdzie leżą katalogi, ale potem sobie pójdzie. I żebyś nie myślała, że pójdzie zająć się innymi klientkami - o nie! Pójdzie raczej na zaplecze albo pogadać z mężem. Potem jak będziesz wychodzić łaskawie powie ci "do widzenia". I tyle. Ciesz się, jeśli będzie tak tylko w jednym saloonie.

Potem może w następnym, po obejrzeniu katalogów ( w których nic nie będzie), znajdziesz jedną, góra dwie suknie, które ewentualnie cię zainteresują. Należy zauważyć, że nie będą to suknie, które bardzo ci się podobają, jedynie takie, które ewentualnie mogłyby być, jak nic innego się nie znajdzie. Może nawet pani podejdzie do ciebie, ale na pewno żadnej z tych sukien nie będzie, hahaha.

Znaczy chodzi po prostu o to, że jeśli na własnym ślubie nie chcesz wyglądać jak beza to sobie saloony daruj. Jak chcesz to musisz mieć kilometr w biodrach, wzrost krasnala i czarny stanik. Inaczej nie przejdzie. I koniecznie, prócz bezowatych sukien przymierzaj najbardziej sterczące welony. Ślicznie.

Szczęśliwie moja mamusia, zwana dalej Musią, tuż przed wyjściem do saloonów kazała niedoszłej pannie młodej czyli mnie zmienić stanik na biały. Notabene wzięła mnie z zaskoczenia, bo ja tam wcale nie jechałam żadnych sukien przymierzać! Ja tylko miałam zamiar zorientować się w welonach! I nawet bym się w tych welonach nie zorientowała, gdyby nie to, że po dwóch saloonach Musia się wkurzyła i w trzecim powiedziała bardzo przedsiębiorczej pani Ewie, że potrzebuje sukni o kroju koszuli nocnej. W ogóle nie rozumiem dlaczego jej tak powiedziała - przecież ja chciałam ładną suknię, wcale nie jak koszula nocna, tylko, że ładnych nie ma...

Pani Ewa kazała mi przymierzać różne rzeczy mówiąc jednocześnie, że można zrobić co sobie tylko wymyślę łącząc dowolnie doły i góry poszczególnych sukien z katalogu (jakie to szczęście, że jednak zmieniłam ten stanik na biały...), chwilami różne inne panie sznurowały mnie w tych sukniach tak, że nie mogłam oddychać ("no ja sznuruje mocniej, bo mam tu jeszcze miejsce..." Miała, bo z każdym zaciągnięciem sznurka brałam oddech a w związku z tym coraz bardziej wciągałam brzuch - w efekcie układ pokarmowy zgniótł mi płuca), chwilami patrzyłam ze zgrozą na dziewczynę przymierzającą suknie obok, chwilami awanturowałam się, że mi się wszystko świeci, a nie powinno - ogólnie było zabawnie.

Ale nie zniechęcaj się panno młoda - zawsze się może okazać, że Wielka Duchem Pani Ewa, chcąc pokazać ci coś - w tym wypadku część rękawa - pokaże ci suknię, którą zachwyciłaś się jakieś pięć lat temu widząc ją na zdjęciu reklamowym umieszczonym na firmowym samochodzie. I jednak będziesz mieć wymarzną suknię ślubną. A przy okazji się zabawisz :)

piątek, 2 października 2009

No!

Jestem stara. Mojej starości nie liczy się wiekiem, albowiem mam jedyne 22 lata, ale zdarzeniami. Ostatnim zdarzeniem, które świadczy o tym, żem stara jest to, że wychodzę za mąż.

Bo to takie poważne. Na przykład wczoraj kazano mi podpisać oświadczenie, że nie mam choroby psychicznej i że za pół roku będę się nazywać na "Be". No to chyba to poważne, nie?

Ale ja nie zamierzam spoważnieć Zamierzam się tu trochę ponabijać z tego wszystkiego co mnie podczas przygotowań spotka. Głownie z innych takich co ślub biorą, ale z siebie też.

No dobra. Przyznam się. Rajcuje mnie to. No cóż zrobić...

środa, 23 września 2009

Indywidualistka wychodzi za mąż

Rodzisz się i na rączce umieszczają ci kawałek plastiku z napisem Ewy "C" Zielińskiej albo Anny "S" Kwiatkowskiej - w zależności od tego jak nazywa się twoja rodzicielka i co orzekł lekarz na temat twojej płci. Potem leżysz na oddziale noworodków, w takiej samej jak inne czapeczce , szczelnie owinięta bądź owinięty szpitalnym betem. Zero indywidualności.

Po miesiącu rodzice dają ci nadzieję, że jesteś kimś wyjątkowym, bo zgłaszając cię w USC nadali ci imię. Ono powinno cię wreszcie wyróżnić. Ale jak idziesz do przedszkola to się okazuje, że w grupie maluchów jest pięć Karolinek, trzech Dawidów i dwie Zosie, u średniaków , trzech Piotrusiów, czterech Kubusiów i trzy Hanie, u starszaków trzech Kacperków, dwóch Franków, cztery Julcie i dwie Kasie, a w zerówce Karolinka, Dawid, Zosia, Piotruś, Kubuś, Hania, Kacperek, Franek, Julcia, Kasia i cztery Anie. Odkrywasz, że to jak masz na imię nie znaczy, że jesteś indywidualnością.

W szkole donosisz ciuchy po starszym rodzeństwie i umiera w tobie powoli chęć bycia innym.

A potem masz piętnaście lat. Wreszcie umiesz zawalczyć o swoje. Naciągasz rodziców na glany, ścinasz i farbujesz lub zapuszczasz włosy - w zależności od płci, kupujesz naszywki na kilogramy, słuchasz starych dobrych zespołów, grasz w erpegi i zamiast "dzień dobry" mówisz "anarchia". Wreszcie jesteś inny! Taki jak chciałeś! Twoja indywidualność ujrzała światło dzienne! I nawet nie zraża cię na koncertach obecność twoich kopii - wy wszyscy jesteście indywidualistami.

Później stajesz się dorosły. Uważasz, że masz wypracowany charakter, niezależnie od tego czy glany leżą i się kurzą czy używasz ich jako najwygodniejszego obuwia zimowego. Bunt nastolatka zrobił swoje, wiesz już czego chcesz i wiesz, że mimo popularnego imienia, ciuchów po bracie/siostrze i masy takich samym indywidualistów na koncercie jednak jesteś istotą odrębną, inną niż wszystkie. Twoją teorię potwierdza ta jedyna osoba, spotkana gdzieś kiedyś, która o tobie myśli to samo - jesteś niepowtarzalny/niepowtarzalna.

Postanawiacie zalegalizować wasz związek. I... okazuje się, że:

a) Pierścionek musi być złoty. Jak nie lubisz złota to białe złoto, wygląda jak srebro (to czemu nie srebrny...?). Najlepiej z brelantem, jak nas nie stać to z cyrkonią. Ewentualnie jakiś rubin, szafir bądź szmaragd, otoczony cyrkoniami (a fuj!).
b) Ślub w miesiącu z literą "r", żeby dziecko nie mówiło "tlamwaj" i "lowel". Jak się nie da - można oszukać, sprawdzając nazwy miesięcy w innych językach - to dobra wiadomość dla tych co chcą ślub wziąć w kwietniu! (no naprawdę mi ulżyło!)
c) Przy obrączkach ta sama zasada jak przy pierścionku - złoto, jak nie lubisz to białe złoto, wygląda jak srebro, ale tak jest szlachetniej (ja myślałam, że metale szlachetne to platyna, złoto... i srebro...?)
d) Suknia ślubna - najmodniejsza. Od kilku sezonów ta w kształcie litery A. Oczywiście, moda się zmienia... tylko nikt tego jeszcze nie widział, więc można kupić używaną, wypożyczyć, kupić na koniec sezonu po obniżce. Byle była w kształcie litery A! Z gorsetem! (i tak, żeby się wszystkie tłuszcze zewsząd wylewały...)
e) Ślub kościelny musi być! Co z tego, że ostatnio u spowiedzi byliśmy 8 lat temu, a on nie ma bierzmowania - to się da załatwić. Byle był ślub kościelny, bo to tak pięknie! (ja myślałam, że do kościoła się z powodu Boga chodzi...)
f) Wesele, koniecznie wesele! Do białego rana! Noc poślubna? A po co? Wyszaleć się trzeba! Na inne rzeczy jest czas później. Albo i wcześniej (ahaaaaa...). Poza tym, goście liczą przecież na wesele! (to wesele gości czy Państwa Młodych...?)
I tak dalej...

I co z ta indywidualnością? Z okazji ślubu wszelkie przejawy indywidualności biorą w łeb.

Może się co najwyżej okazać, że skoro w ramach zaręczyn dostałaś kapsel z tymbarka z napisem "nie daj się prosić" (i od 9 miesięcy kółeczko z tego kapsla nosisz na palcu), a w ogóle chcesz srebrny pierścionek i srebrne obrączki (na dodatek z jakimś podejrzanym znaczkiem!), suknię ślubną wymyśliłaś sobie jakąś dziwną, do tego masz zamiar założyć zielone buty, zamiast marszu weselnego marzysz o "Śnie o Victorii", a przy tym nie robisz wesela to nie jesteś indywidualność tylko indywiduum!

wtorek, 22 września 2009

O pamięci ojca mego, Romana.

Musia: On wszystko zapomina.
Mil: On ma po prostu pamięć wybiórczą.
Musia: I wybrał sobie, żeby o niczym nie pamiętać!

wtorek, 15 września 2009

Zadania domowe

Kulegę mam. Kulega jest w drugiej klasie szkoły średniej. Kulega miał zadanie z polskiego i mnie poprosił kulega, żebym mu je napisała. Napisałam. Mało inteligentne, pisane troche na odczep, bom chora, zadanie na jakże popularny temat "porównaj wizerunki Orszulki w Trenach Kochanowskiego i Urszuli Kochanowskiej w wierszu Leśmiana". Banał.

I tak sobie myślałam, już odkąd kulega powiedział jaki temat, że to strasznie oklepane. Ja w drugiej klasie liceum pisałam identyczne wypracowanie. Ba, moja Musia pisała identycznie, a chodziła do szkoły dośc dawno. Cóż się dziwić - taki program. Są Treny i jest Leśmian w programie od zawsze.

Ale ja się zapytuję - co z tego? To nie można choć odrobinę zmienic tego tematu wypracowania, przez tyle lat?

W sumie po co... Za te pieniądze...

No to dlaczego się potem czepiają, że młodzież taka leniwa, że nawet im się nie chce samemu napisać wypracowania? A po co maja pisać sami, jak jest multum na necie na identyczny temat?

Nie mój cyrk, nie moje małpy. Ja i tak nauczycielką polskiego już nie będę.

Ale to cyrk. I to na kółkach.

piątek, 11 września 2009

Polacy-alkoholicy

Bo nasz naród, to taki pijący, nie? Że niby gorsi to tylko ruscy.

A ja byłam dziś świadkiem następującej sceny:
Kolejka w Biedronce, zaraz obok stoiska alkoholowego, on stoi w kolejce przed nami, ona za nami. Ona wchodzi na stoisko alkoholowe, zatrzymuje się przy wódkach, on stoi jak stał, w kolejce, teraz zaraz obok niej.

Ona: Przepraszam, mógłby mi pan pomóc? Bo j chciałam tak symbolicznie w ramach podziękowania kupić komuś wódkę, a ja nie piję i nie wiem jaka byłaby dobra...
On: Wie pani, może niech pani kupi Bols albo Sobieski... Ja za bardzo nie wiem, ja wódki nie piję...
Ona: No ja właśnie też, to się nie znam. Dziękuję.

Kupiła Bols. Należy zauważyć, że obie polecane przez niego to wódki z wyrobioną marką, nie trzeba pić, żeby wiedzieć, że te są dobre.

I teraz się zastanawiam - czy to, że wszyscy w Polsce piją to przesada? Może nie jest tak źle? Albo może nasz naród jest tak zdemoralizowany już, że nawet wódki nie pije, tylko tanie wino (ta lepsza opcja) albo denaturat (ta gorsza)?

poniedziałek, 7 września 2009

Sny i zmory

Przestaję spać. Już nigdy nie zasnę. No normalnie się boję.

Bo wczoraj na przykład śniło mi się, że byłam w Birkenau, które właśnie odbudowywali. Znaczy byłam zwiedzać, ale i tak dość koszmarne.

A dziś to w ogóle poszalałam. Śniło mi się, że siedzę w pokoju z Musią i z Tate. I Tate się pyta co u jednej naszej znajomej (której nie lubimy), więc ja wzięłam telefon, żeby do niej zadzwonić (z własnej nieprzymuszonej woli, co już jest koszmarne), a że u nas brak zasięgu to stanęłam z tym telefonem w otwartym oknie. No i dzwonie do niej, a ona mi opowiada, że wraca właśnie do domu i opisuje co widzi, a potem mówi, że w woreczku żółciowym wykryli jej białaczkę. Skończyłam rozmawiać, a na dworze stoi sąsiadka i się mnie pyta (należy najpierw zauważyć, że mój ojciec naprawia telefony) czy nie mamy przypadkiem telefonu niskopodłogowego, bo jej potrzebny. Na co ja, że zaraz zapytam. Mówię to rodzicom, Musia idzie z nią pogadać, ja sie pytam ojca co to jest a on mi na to, że to taki telefon, co się w worku trzyma. Siadam na fotelu, patrze na swoje kolano, a tam bąble ja przy ospie wietrznej (którą przeszłam parę lat temu). Obudziłam się w momencie jak zaczęłam się drapać. Boję się pomyśleć co byłoby dalej.

Już nie będę nigdy spać. Tylko jak to zrobić?

Mapa

Musia: Zadzwoniła do mnie X. i mówi, że czeka w kolejce w szpitalu. Ja się jej pytam czy jest tu koło kopalni czy na Plebiscytowej, a ona mi mówi ze na Bema.
Tate: Ale na Bema to jest weterynarz...

piątek, 4 września 2009

O kamyczkach

Musia wróciła do domu po wycięciu kamieni z woreczka żółciowego.

Tate: Mila, a szkoda, że mamusia nie miała dwóch tych kamieni, to by się przewierciło dziurę i byś zrobiła kolczyki.
Mil: Miała więcej to mogę korale zrobić, dodam tylko trochę srebra...

Musia nie wiedzieć czemu popukała się w czółko.

środa, 2 września 2009

Wrrr...

Bo mówiła mamusia: "jedź z nami, co będziesz sama w domu siedzieć".
A Mila była mądrzejsza. Poskrapwać chciała. Jakby pojechała to by wszystkim na dobre wyszło. Ale nie, po co? A teraz siedzi sama w domu i, owszem, skrapuje. Ale co z tego jak mogłaby być gdzieś indziej, a do tego wcale nie sama? I fajnie by było. A tak - nie jest fajnie. Bo Mila głupia jest. I jej teraz smutno. I nie tylko jej. Abu. I jeszcze wrrr.

Jak ja jest czasem na siebie potwornie wkurzona!

EDIT:

A może jednak dobrze, że nie pojechałam? Samochód się zepsuł.

wtorek, 1 września 2009

Przemeblowanie

Trochę mi się poprzestawiało w życiorysie.

Czy to nie żałosne, że przez dwa lata studiów na filologii polskiej napisałam tylko jedną pracę, z której i ja, i prowadzący zajęcia byliśmy zadowoleni, a do tego nie miała kompletnie nic wspólnego z polonistyką, bo była z literatury angielskiej i amerykańskiej?
No właśnie.

Skończmy z tą farsą.

Wydoroślejmy.

Musi się udać.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

17

Nie zauważyłam.
10.
A ja nie zauważyłam.
Zajęta.
Za bardzo.
Przepraszam.

Nic nie powiedziałeś?
Czemu?

Nie zauważyłam.
Zdziwiłam się strasznie.
Że nie zauważyłam.

Ale jutro się spotkamy.
Ty, ja i Mendelejew.
Siedemnastkowy.

wtorek, 11 sierpnia 2009

Pralka

Zepsuła nam się pralka. Zachorowała na popuszczanie. A ponieważ była już stara i nigdy się nic nie psuło stwierdzono, że teraz jak już zaczęło to popsuje się wszystko po kolei i nie ma co naprawiać, lepiej kupić nową.

I zakupiono. Pralko-wirówkę. Bo Musia lubi prać bardzo.

W związku z tymże zakupem mieliśmy wczoraj niezapomniane przeżycia.

Zaczęło się już na schodach, kiedy to razem z moją siostrą wracałyśmy ze spaceru i zastanawiałyśmy się co tak śmierdzi, i czy aby przypadkiem nie z naszego mieszkania. Okazało się, że niestety z naszego. Śmierdziała mianowicie resztka wody, która się wylała ze starej pralki. Ale szczęśliwie stara była już wyniesiona, a w łazience stała nowiutka, śliczna wiróweczka.
Wiróweczka wzbudziła szereg emocji.

Na przykład Tate, który automat obchodzi wielkim łukiem, a jedyne jego pranie za mojego życia jakie wykonał charakteryzowało się tym, że pomieszał białe firanki z czerwoną zasłonką i dodał tyle proszku, że piana (we wdzięcznym różowym kolorze) wylewała się górą jak w filmach z wielką ochotą zabrał się za wlewanie i wylewanie wody - został Pierwszym Pomocnikiem Pralniczym w skrócie PPP.

Mikołajek natomiast patrzył na piorące się rzeczy jak na najciekawszą reklamę z pieskiem w roli glównej, który to piesek robi "bam!".

A Musię ogarnęła euforia. Wyprała wszystko. A w związku z zepsutą wcześniej pralką trochę się tego nazbierało. W całej łazience i połowie przedpokoju poukładane były odpowiednio dobrane kolorystycznie kupki ciuchów. Potem mokre leżały we wszystkich miskach, w umywalce i w brodziku. I w ogóle nie przeszkadzało jej to, że ja usiłuję się wykąpac a ona przywaliła mi klapki brudnymi ubraniami, a potem, że chciałabym spłukać maseczkę z włosów. Jak Musia pierze to nie ma mocnych. (Klapki odszukałam, na spłukanie włosów zrobiła mi minimum miejsca, dobra mamusia z niej.)

Ale:
Dzieki temu, że mamy pralkę nieautomatyczna nie muszę prać staników w rękach, bo "żeby mi się nie zniszczyły".
I mam wszelkie ciuchy, o których tylko pomyślę... CZYSTE!!!
Taka pralka to tlenek węgla normalnie.

wtorek, 28 lipca 2009

Młody

Paulinuś: Mikołaj powiedz "Rela".
Cisza.
Paulinuś: Umiesz powiedzieć "Rela"?
Mikołajek: Tat.
I se poszedł.

sobota, 25 lipca 2009

Do kota

Tate, do przeszkadzającego mu w czymś Borysa: Odejdź kocie, bo zostanę metalowcem!

Eureka!

Już wiem.
Odkryłam wynalazek! Wynalazłam odkrycie!

Dzięki przypadkowo podsłuchanej wypowiedzi pewnego przechodnia z około dwuletnim synkiem, wiem już, dlaczego chłopcy zanim nauczą się kolorów umieją już rozpoznawać samochody. Usłyszałam mianowicie:
- Popatrz, to jest znaczek Toyoty.

I wszystko jasne.

sobota, 18 lipca 2009

wtorek, 14 lipca 2009

Veganofilia

Mam koty. Aktualnie dwa, ale ogólnie w porywach do siedmiu. Znaczy rodzinnie mamy. Najpierw mieliśmy jednego. Potem mieliśmy drugiego z niespodzianką. W związku z niespodzianką urodziło się pięć kociątek. Trzy kociątka zostały rozdane dobrym ludziom ewentualnie w dobre ręce. Zostały dwa kociątka. Duże koty (w zasadzie kotki, dziewczyny) są daleko, jedna w Londynie, druga w Częstochowie. U mnie w domu są dwa kociątka. Borys i Jude, zwana Judką. To tyle tytułem wstępu.

Kocięta nasze są jedyne w swoim rodzaju. Mają aktualnie trzy miesiące i w ciągu tych trzech miesięcy jadły chyba już wszystko. Nie dziwi nikogo, że o określonych porach siedzą obok swoich miseczek i czekają, aż dostaną zwyczajowy posiłek. Nie dziwi nikogo, że jak Mikołaj (Siostrzeniec mój, półtora roku) zgubi parówkę to bardzo szybko znajduje się ona w pyszczku Judeczki (częściej) albo Boryska (rzadziej, gorszy refleks ma). Nawet już nikogo nie dziwi, że podkradają ciasteczka. Jednakże nadal dziwnym jest to co się dzieje, kiedy ktoś robi sałatkę...

Pierwszą rzeczą którą robi się w celu zjedzenia sałatki to zamknięcie kotów w pokoju, żeby nie przychodziły do kuchni. Inaczej można się pożegnać z połową składników, bowiem koteczki nasze, a szczególnie Borys, uwielbiają warzywa. Szczególnym uwielbieniem darzą kapustę pekińską.

A i jeszcze - warzywka nie muszą być surowe. Wczoraj Borys jadł kapustę gotowaną. I ziemniaczki. Dobry kotek wszystkim się naje.

poniedziałek, 13 lipca 2009

Meteoryt

Żuru poznał koleżankę X. Koleżanka X. jest dość obszerna...

Wieczorem Żuru kręci się w namiocie, nie mogąc się ułożyć.
Mil: Co ci?
Żuru: No bo sobie taki krater na dupę wyleżałem i mi teraz niewygodnie.
Chwila ciszy...
Żuru: Jak ja sobie wyleżałem krater, to pomyśl co sobie musiała wyleżeć X... A potem mówią, że meteoryt spadł!

środa, 1 lipca 2009

Szybko

Szybko zbudź się, szybko wstawaj! szybko szybko, stygnie kawa! ...

Ostatnio żyję szybko. Tyle, co była sesja, a ja już zdążyłam zaliczyć wakacyjny kurs (i zdać egzamin!), wyprowadzić się z Kato, wpaść na genialny pomysł i kupić sobie jedzenie na następny wyjazd.

Jeszcze 4 dni i jadę na najbardziej oczekiwaną imprezę sezonu. A to oznacza 5 dni warsztatów, koncertów, filmów i czego tylko dusza zapragnie w jednym z najpiękniejszych miejsc w Polsce. A do tego jadę tam 2 dni przed i wyjeżdżam stamtąd 1 dzień po, czyli będę tam 8 dni. To jest 8 dni, na które czekam cały rok. Tym razem w towarzystwie osoby, która jak nikt inny się do towarzyszenia tam nadaje, a do tego jest kochana.

Do SLOTu zostało: 6 dni.
Do wyjazdu zostało: 4 dni.

Jak ja się cieszę!

środa, 10 czerwca 2009

Deszcz

O szyby deszcz dzwoni, deszcze dzwoni... No jaki? Wiosenny? Czy już letni? Nigdy nie wiedziałam czy czerwiec to jeszcze wiosna czy już lato. Tak samo z wrześniem. Grudzień i marzec jakoś tak prościej.

Nie mniej jednak deszcz dzwoni o szyby. A ja na szczęście już jestem w domu. Ale jak dzwonił najmocniej to takiego szczęścia nie miałam. Prawdę mówiąc - miałam pecha, bo łaziłam po Katowicach w poszukiwaniu drukarni, obeszłam chyba wszystkie punkty ksero i nic! Nie wydrukowałam pracy, przez co musiałam tłumaczyć się drowi J. Ale się wytłumaczyłam. I dostałam czwóreczkę z teorii literatury. Ciekawym jest bardzo, jak to się dzieje, że w tym semestrze, z przedmiotów, na których głównie spałam dostaje takie miłe oceny? No, ale nie ma co narzekać. W ogóle mi jakoś ta sesja bezstresowo idzie. Dobrze jest.

Lubię deszcz. No, pod warunkiem, że siedzę w domu. I choć pokrzyżował mi plany, bo miałam zamiar do parku się wybrać dziś, to nie mam mu za złe. Deszcz jest całkiem miły, kiedy nic nie musisz. Deszcz jest nawet przemiły kiedy możesz sobie po prostu posiedzieć w domu, najlepiej w łóżku, kiedy nie masz nic do załatwiania. A jakby się ktoś czepiał - zawsze można mówić, że jest się meteopatą :)

wtorek, 9 czerwca 2009

Rodzinnie

Paulinuś: ... i tu sobie możesz nacisnąć zapisz jak nie możesz w tym momencie skończyć...
Musia: Na przykład jak braknie prądu?
Paulinuś: Nie, to ci się automatycznie zapisze, bo się wyłączy...
Mil: Na przykład jak ci zupa kipi w kuchni, a ojciec wpada po pracy do domu i chce jeść.
Paulinuś: I od progu wrzeszczy: Dawaj tę zupę!

I tu następuje atak ogólnego, niepohamowanego, szaleńczego, wręcz histerycznego śmiechu.

Mój ojciec? Wrzeszczy??? I to jeszcze, że chce zupę? W ogóle, że chce obiad?

Hahaha!

środa, 27 maja 2009

Mój

Sypiam wtulona w twoją koszulę
czerwoną, flanelową, ciepłą.
Dni spędzam z nosem przy twoim mostku
do Therabithii.

Mój
Niemój
Nazawsze
Nachwilę

Siódmapiętnaście
w myślach dzień dobry.
Dwudziestatrzeciaczterdziescipare
snów.

Mój
Niemój
Nazawsze
Nachwilę

Smssmssmssmssms.
Wibracje na zajęciach.
Wibracje w autobusie.
Podskakuję. Uśmiecham się.

Mój
Niemój
Nazawsze
Nachwilę

Jest tylko jedno pytanie...

Mój.
Na zawsze.

niedziela, 24 maja 2009

Juwenalia! Juwenalia!

No i posprzątałam. Posprzątałam! Posprzątałam i co? I przyszła hołota i zaś nabałaganiła.

Bo to było tak. Przewidziane do spania u mnie w nocy dzisiejszej były trzy dziewczyny. Łóżek jest trzy w tym jedno podwójne, więc ze mną akurat. Ale nie! Nie-wiadomo-skąd wzięło się jeszcze dwóch facetów, którzy nie mieli jak wrócić do domu i jedno łóżko zajęli (to najmniejsze hihi). Więc mi się Kokos, który miał spać na osobnym łóżku wbił do mojego. A moje łóżko jest małe też! I musiałąm sie przytulać do sciany (no bo przecież nie będę do Kokosa...)! I to jest zue. Ale i tak miałam lepiej niż Glan, któremu podczas snu na jednym małym łóżku z Miśkiem zwisał poza łóżko jeden półdupek.

Nie no, nie jest tak źle, trochę tu tylko ogarnąć trzeba.

Ale fajnie było. Koncert Strachów, podczas którego wydarłam pod scenę, żeby zobaczyć Grabaża (ooooch...) i inauguracja Lygi, i podpisy pod petycją o ustanowienie Dnia Przytulania, i w ogóle cudownie. Luuuuuuuuubie juwenalia :)

O, pusta butelka po soku - kogoś chyba rano suszyło...

I na desrek - zdjęcie z inauguracji Lygi. Po prawej stronie na dole - łoś norweski, nasze logo.

sobota, 23 maja 2009

Takie tam...

...narzekania.
Ponarzekam se, wolno mi, kto bogatemu zabroni.

Nie mamy mieszkania. Szukamy, dzwonimy i nie mamy.

Za to mam sesję. Samo słowo "sesja" napawa mnie wstrętem. Nie to, żebym się bała, że wylecę ze studiów - nie wylecę. Zbiorę się w sobie i skończę z pełnym indeksem, o to się nie martwię, tylko jakoś tymczasowo nie mam siły, żeby się zebrać. Tymczasem muszę napisać dwie prace, konspekt lekcji, jedno dyktando (dwa już mam), trzy sytuacje motywacyjno-problemowe, dwie karkówki z końcówek, kolosa z gramatyki i wypełnić kartę obserwacji lekcji. Kolosa z językoznawstwa nie muszę pisać, ale chcę, z tym, że nie wiem co mi z tego chcenia wyjdzie. A, jeszcze egzamin z angielskiego, ciągle o nim zapominam. I to wszystko w ciągu najbliższego tygodnia. Czad. Chyba się muszę szybko zbierać. Znaczy szybko znaleźć siłę na zbieranie.

I muszę posprzątać. Na to też nie mam siły.

I podobno współpracuję z siłami ciemności. To prawie tak jak Orzech, który ma szatana w obojczyku.

...i radości.
Bo cieszyć też się mam z czego.

Załatwiłyśmy praktyki. Przerażające to ciut, ale jak trzeba to trzeba. No a tak to już mamy z głowy załatwianie przynajmniej.

A dzisiaj Strachy. Tak, zabieram mój tomik Grabaża, choć nie liczę na to, że go spotkam, to lepiej żebym go miała, a nóż widelec.

I Szumki przyjeżdżają. W środę. Na 3 (słownie: trzy, tak - TRZY!) miesiące. I się cieszę niesamowicie z tego.

Koniec. Idę sprzątać. Nie ma że boli. Przynajmniej jak już posprzątam to będę miała mniej do narzekania, a więcej do radości, nie? No.

czwartek, 21 maja 2009

Kap

Wiesz, że łzy spadające na koszulę nie wydają dźwięku?
Ani te co spadają na spodnie.
Ani te, które wsiąkły w sweter.
Nawet te na kamiennych schodach...
Łez nie słychać.

Onomatopeja.
Ono ma topeja.
A co to jest topej?
Czy raczej - kto to jest Topej?

Ono nie ma topeja.
Ani nie ma Topeja.
Ja też nie mam.
A Ty nie słyszysz żadnego kap.
Kap na koszule.
Kap na spodnie.
Kap na pościel.
Kap na książkę.
Kap na komputer.
Kap na telefon.

Nie ma kap.
Onomatopeja to ściema.
Nie słyszysz moich łez.

poniedziałek, 18 maja 2009

Pada śnieg...

Ponieważ mamy zepsuty zamrażalnik to jego wnętrze jakiś czas temu zaczęło przypominać wydrążoną w lodowcu grotę. Skutkowało to tym, że żeby zamknąć lodówkę musiałyśmy podstawić taboret. Jednakże nadszedł czas, kiedy taboret przestał pomagać, bo już nie mieścił się między lodówką a szafką. W związku z tym podjęłam trud odlodzenia lodówki.
W tym celu zaopatrzyłam się w nóż (ostry i krótki, ale duży, z grubą rączką), tłuczek do mięsa, miskę i takie coś do wyciągania klusek z wody, jak również dużo mało kulturalnych określeń na stan tego mieszkania w którym przyszło nam przebywać, w tym również lodówki.
W efekcie - lodówka się domyka, a my możemy sobie ulepić bałwana. Ktoś chętny?

(A teraz właśnie Borysko śpi smacznie pod moim łokciem. Odpoczywa po tym jak szczekał pod drzwiami od kuchni, bo nie chciałyśmy go wpuścić. Tak, szczekał. Borys jest wprawdzie kotem, ale szczekanie idzie mu znakomicie.0

czwartek, 14 maja 2009

O rekreacji i zachowaniach nie-tylko-ludzkich

Po dwuletniej przerwie założyłam rolki. A potem, w związku z dwuletnią przerwą, usiłowaliśmy znaleźć w chorzowskim parku kawałek równego chodnika - awykonalne. W związku z tym moja rekreacja była bardzo mizerna - ale była! Przy okazji zostaliśmy spisani przez policję, na wszelki wypadek, bo oni "mieli zgłoszenie, że ktoś w parku spożywa alkohol". Rekreacja bywa przyjemna, ale tylko bywa. Poza tym tradycyjnie musieliśmy połazić po drzewie, bo inaczej by nie było ważne.

Zachowań ludzkich nie rozumiem. Niektóre mnie wkurzają, inne tylko śmieszą, ale to nie zmienia faktu, że ich nie rozumiem. Aczkolwiek, nigdzie nie jest napisane, że wszystko trzeba rozumieć - nawet na lodówce.

Co do zachowań nieludzkich - koty skaczą, miauczą, biegają, jedzą kaszkę dla niemowląt, podjadają mamie suchą karmę, włażą w każdą dziurę, kradną mi telefon w nocy (bo ma taki fajny sznureczek za który można ciągnąć!) i liżą nas po stopach - mali fetyszyści. Są przecudowne.

poniedziałek, 11 maja 2009

Wieczorem

Orzech: Idziesz już spać?
Chwila ciszy...
Orzech: Mam ogolone nogi!
Mil: To była propozycja?

Całe szczęście

Wychodzić z domu prosto w słońce.
Każdą możliwą chwilę spędzać w parku.
Wspinać się na kamienie.
Chodzić po drzewach.
Uśmiechać się do zdjęć.
Pleść wianki.
Karmić łabędzie.
Leżeć na łące.
Cieszyć się wiosną.
Cieszyć się spędzonym wspólnie czasem.
Cieszyć się miłością...

środa, 6 maja 2009

Soczewki

O jakiegoś czasu (będzie już z 9 lat) należę do grona szczęśliwców, którzy zamiast okularów noszą soczewki. Szczęśliwców mówię, bo szczęściem jest jednocześnie widzieć i nie być skazanym na pastwę rażącego słońca, bo można założyć okulary przeciwsłoneczne. Szczęściem jest, że zimą po wejściu do pomieszczenie widzisz normalnie, a nie jak przez mgłę, bo nic ci nie paruje i nie musisz, żeby nie parowało odprawiać rytuałów związanych ze smarowaniem szkła mydłem. Szczęściem jest to, że możesz na koncercie widzieć scenę, bez obawy, że wrócisz do domu z odłamkami szkła zatopionymi w twarzy, lub na ślepo, bo okulary spadną i znikną gdzieś w szalejącym tłumie... To jest szczęście.
Nieszczęściem w tym szczęściu jest spotykanie się z brakiem inteligencji wśród producentów soczewek i akcesoriów do tychże.

Miałam wczoraj przygodę. Wieczorem, po zdjęciu soczewek, kiedy chciałam zakręcić pudełko, spadła mi jedna z pokrywek. Mamy w łazience, obok umywalki, nad którą ściągam soczewki, wannę i pralkę. Z tej prostej przyczyny, że byłam już bez soczewek, więc przyślepa, nie mogłam ustalić dokąd poleciała pokrywka - zajrzałam pod umywalkę, ale tam jej nie było, a nie byłam w stanie szukać jej za wanną czy za pralką. W związku z tym udałam się do pokoju, żeby z nowego opakowania płynu, jeszcze nie otwartego, wziąć nowe pudełko, z obiema pokrywkami. Wyciągam pudełko, a ono... PRZEZROCZYSTE!!!

Ja się pytam, kto taki mądry jest, żeby na PRZEZROCZYSTE soczewki robić PRZEZROCZYSTE pudełko??? Wszak ich tam kompletnie nie widać! Jeszcze w białym to się trochę brzegi odznaczały, a TU??? Jeszcze jak człowiek przyślepy to już w ogóle! A jak się nosi przezroczyste soczewki to nie dlatego, żeby mieć ładne oczka tylko dlatego, że się NIE WIDZI!!! A jak nie widząc można zobaczyć przezroczyste soczewki w przezroczystym pudełku?

Uch... Głupota ludzka jednak nie ma granic.

wtorek, 5 maja 2009

Źle.

Ostrzeżenie:
Ta notka jest głupia. Nic nie wnosi w nic. W ogóle jest bez sensu. Najlepiej jej wcale nie czytać. Jeśli czytasz - na własną odpowiedzialność.

Jest mi źle. Mam dziś kiepski dzień. Nie. Ohydny. Paskudny. Obrzydliwy. Wstrętny. Jest mi smutno i źle, i do dupy. Nic mi dziś nie idzie. Nie mam siły do tego dnia, najlepiej, żeby już się skończył.

Tylko kotki tak patrzą... Kotki są fajne. Tylko kotki.
Idę się wypąkać. Może mi się poprawi?

poniedziałek, 4 maja 2009

Z gada

Mil: Żuru dziś mówić nie mógł.
Musia: Bo co?
Mil: A ma przez telefon w pracy gadać.
Mil: Bo się darł na koncercie.
Mil: Byłaś na moim blogu?
Musia: I co, będzie teraz na migi gadał przez ten telefon?
Musia: Tak.
Mil: Nie wiem.
Musia: To go zwolnią zanim porządnie zaczął...
Mil: Czego nie wiesz? Czy byłaś?
Mil: Nie zwolnią, przejdzie mu. Zdarcie gardła po koncercie nie trwa długo.
Musia: To ty nie wiesz. Sama ze sobą na gg gadasz?

niedziela, 3 maja 2009

O pracy

Mil: Powiedz to co mówisz jak dzwonisz.
Żuru: Nie pamiętam, na kartce mam.
Mil: No ale coś co masz na tej kartce chyba pamiętasz...?
Kokos: W końcu już 200 razy dzwoniłeś, coś na pewno zapamiętałeś...
Żuru: No przedstawiam się, imię, nazwisko, nazwa firmy...
Mil: Ale powiedz tak jak mówisz!
Żuru: Nie pamiętam, na kartce to mam...
Mil: Nie pamiętasz jak się nazywasz?

Sentyment

Nie wiem czemu, ale na ich koncertach zaczynam skakać zaraz przy pierwszych dźwiękach. Nie potrzebuje się wprawić w nastrój, odczekać pierwszych piosenek. Nie wsłuchuję się w pierwsze melodie spokojnie, poruszając się jedynie nieznacznie, żeby poczuć atmosferę. Ledwo słyszę pierwsze uderzenia w perkusję już jestem najbliżej jak się da (omijając młyn, czyli zazwyczaj mi to wychodzi pod głośnikiem) i od tych z młyna różnię się tylko tym, że nie jestem w młynie.

Wczoraj byłam piąty raz na ich koncercie. Liczę to :). Mam do nich sentyment, bo ich koncert był pierwszym w moim koncertowym życiu. Chyba zawsze już PRL będzie najbardziej oczekiwanym koncertem w sezonie - i to nie ze względu na to, że skupia najlepsze zespoły nurtu punk-ska-reggae, tylko ze względu na pomysłodawcę i organizatorów - Farben Lehre.

Wczoraj, 2 maja 2009, sobota.
Trzeci PRL.
Piąty koncert Farbenów.
Jak zawsze - cudownie.

Hmm... Kiedy najbliżsi Farbeni? Trzeba sprawdzić. Następny PRL - jak zawsze wiosną :)

piątek, 1 maja 2009

W lesie

Mil: Bo tam był motylek na kwiatku!
Tate: A jaki? Taki brązowy w żółte plamki?
Mil: No! Właśnie taki! Co to jest? (mając na myśli nazwę gatunkową)
Tate: No motylek.

czwartek, 30 kwietnia 2009

Początek

... na początku było słowo...

Jakie słowo dobre jest na początek?
Początek pewnego etapu? Nie, to tylko zmiana bloga. Na inny? Bo Ja jestem inna? Może. A może nie.
Na początek dobre jest dzień dobry. Tyle, że to dwa słowa. Może być?