piątek, 27 czerwca 2014

Mama wraca do pracy vs. Mama zostaje w domu.

Czy wiecie, że po wpisaniu tych dwóch zdań w google, przy drugim wyniki obcojęzyczne zaczynają się już na pierwszej stronie?

Mam wrażenie, że parcie na "mama wraca do pracy" zakrawa już o jakąś paranoję... No bo tak - mama siedząca w domu ze swoim niemowlakiem - normalne. Dwu, trzylatek - jeszcze spoko. Ale pięciolatek? Powinien iść do przedszkola, a mama do pracy. No a już tym bardziej jak dziecko idzie do szkoły. To co ta mama ma jeszcze w domu do roboty?

No i idą mamy do pracy.

Te szczęśliwsze są dziennikarkami, fotografkami, aktorkami, graficzkami, naukowcami - prowadzą swój wymarzony zawód. Te mniej szczęśliwe pracują w szkole albo w korporacji, tak wybrały, ale okazało się to czymś innym niż było w ich głowach. Te nieszczęśliwe pracują w supermarketach, na poczcie i w urzędzie, i marzą o tym, żeby zamiast gąb petentów popatrzeć na własne dzieci, zamiast roznosić listy iść z dziećmi na spacer, a zamiast wypakowywać towary na półki - ponosić maluchy.

Ale jak to nie wracasz do pracy?

Nie wracam, bo nie mam skąd. Będąc mamą nie przestaje się pracować, ani na chwilę. Nie imponuje mi moja przyjaciółka, która pracuje w trybie zmianowym dwunastogodzinnym, bo ona siedzi i odbiera telefony. Chociaż ona w tym czasie ratuje ludzi. Ja pracuję od 6 rano, kiedy moje dzieci wstają, do 8 wieczorem, kiedy idą spać, więc to jest 14 godzin, podczas których posiedzieć mogę nieznaczną ilość czasu. Nie, nie uważam, że ona robi coś gorszego. Ani, że ja robię coś gorszego. Każda z nas robi to co potrafi i co sobie wybrała.

Ale ja tak wybrałam i nie jestem z tego powodu nieszczęśliwa. Jestem przeszczęśliwa! Bo nie muszę. Nie muszę iść do pracy w supermarkecie, żeby czuć się spełniona zawodowo. Nie dostaję do głowy, bo muszę przynosić picie, robić kanapki, prać, sprzątać i robić obiadki. Co jest uwłaczającego w zaprzyjaźnianiu się w piaskownicy i rozmawianiu o tym, co dziecko już umie? Dlaczego zmywanie naczyń po własnym obiedzie jest gorsze niż podawanie obiadów w restauracji?

Moim zdaniem wszystkim sfrustrowanym matkom ktoś wmówił, że to co robią to nie jest praca, tylko jakieś poślednie zajęcie, a one uwierzyły. Tylko nie rozumiem dlaczego.

Następna jest kwestia ogłupiania. Bo jak się siedzi z dzieckiem to się człowiek nie rozwija. No nie wiem... W zasadzie na czytanie książek na przykład to jest więcej czasu. A to rozwijające. To tylko kwestia ustalenia priorytetów i tego co kto uważa za rozwijanie się...

Kiedyś mówiłam o sobie, że jestem wojującą feministką. Nie odżegnuję się od tego, dalej uważam, że feminizm jest ważny i potrzebny. Ale mam wrażenie, że feministki nie walczą z tym, co powinny. Nie mężczyźni są wrogami kobiet, ale inne kobiety. Matki Polki, które muszą pracować zawodowo i jednocześnie mieć wszystko wyprasowane. Panie Wysoko Postawione, które uważają, ze dla kobiety zmywanie naczyń jest uwłaczające, bo kobiety powinny odkrywać i zdobywać. Nieszczęśliwe Ptactwo Domowe, którym nie podobają się ich własne wybory.

Bo prawa wyborcze już mamy. Dostęp do powszechnej nauki już mamy. Możemy chodzić w spodniach i pracować w policji. Ale też nie musimy. Stolica jest już odbudowana, kobiet na traktorach nie trzeba. Nie wychodźmy z założenia, że musimy równać do mężczyzn. Nie musimy, bo nie jesteśmy gorsze. Musiałyśmy prawnie, jak nie miałyśmy praw obywatelskich. Musiałyśmy siłowo, jak mężczyźni zginęli na wojnie. Teraz nie musimy, teraz możemy robić to co zwyczajowo w społeczeństwie patriarchalnym robili mężczyźni. Mamy prawo wyboru. Uświadamiajmy to sobie, a feministki niech uświadamiają innym. Innym kobietom przede wszystkim.

Nie jesteś my gorsze. Nasze córki nie są gorsze od naszych synów. Nasze zajęcia nie są gorsze, od zajęć naszych mężów. Nauki humanistyczne nie są gorsze od ścisłych! Nie walczmy o to, żeby mężczyźni lepiej nas traktowali - zmieńmy swoje nastawianie.

Moja Babcia, a za nią moja Musia miały wiele bardzo przyjemnych powiedzonek. Dowiedziałam się od nich, że kobieta jest po to, żeby leżeć i pachnieć. Że jak się bierze panią to się robi na nią. I, że jak się sama nie uszanujesz to cię nikt nie uszanuje. Bo powiedzmy sobie szczerze - to kobieta dyktuje mężczyźnie jak ma ją traktować. I jeśli z natury jest męczennicą, to będą ją traktować jak ofiarę. A jeśli zna swoją wartość to nikt się nie odważy.

niedziela, 22 czerwca 2014

Gdzie oni są?

Do napisania tej notki zainspirowały mnie moje ulubione kolczyki, które dziś cały dzień noszę. Idąc za inspiracją, zebrałam po całym domu miskę pełną różnych rzeczy... Sentymentalnych drobiazgów:


Kolczyki to Ewelina. Poznana na basenie, w wieku 9 - chyba - lat, przyjaciółka od wakacyjnego obozu w roku 1999. Chociaż kontakty nam się trochę rozrzedziły, nadal przyjaciółka.
List od Poli. Najbardziej poetycki list jaki w życiu dostałam. Przyjaciółka jednego sezonu, ale sezonu intensywnego.

Włóczykij to Kokos. Ruda wariatka, bezpośredni powód mojego małżeństwa, straszna maruda, ale i tak ją kocham.

Wiersz napisany przez Orzecha. Już dawno nie-przyjaciółka, ciągle bolesna historia.

Zaproszenie na ślub Karli. To dziewczyna która zna mnie jak mało kto, a z którą widziałam się dwa razy podczas ośmioletniej znajomości, ostatnio dwa miesiące temu.

Kartka z Hiszpanii od Bena. Wielkie nadzieje, wielkie niezdecydowanie, wielkie błędy i rozczarowania, ale też wielka przyjaźń i wiele godzin rozmów. Było, minęło.

Gniazdko z dredów to Dona. Niedawno obchodziłyśmy dekadę związku opartego na muzyce, jednym mózgu i szalonej miłości.

Szyszka w kształcie róży to mój Mąż - prezent na pierwszą rocznicę ślubu.

Wreszcie obrazek z murzynką i czerwona ławeczka. Moja Siostra, bo siostry są szczególne, szczególnie moja.

Brakuje jeszcze Martyny - przyjaźni intensywnej, czasem graniczącej z nienawiścią, ale ciągle żywej i niesamowicie szczerej. Wszystkie pamiątki po niej zostały w Polsce, nie mam pojęcia dlaczego.

Przydałoby się też coś po Kalinie, ale zupełnie nie mam. To przyjaźń, która - choć wielka - odeszła w niepamięć wcześniej niż zaczęła się większość tu wspomnianych.

W sumie, bilans wychodzi na plus: na jedenaście przyjaźni w moim życiu próby czasu nie przetrwały tylko cztery. Myślałam, że gorzej to wygląda :) Czasem warto zrobić życiowe podsumowanie, od razu człowiek robi się szczęśliwszy.

Dziękuję Przyjaciele. Byli i obecni. Ale bardziej dziękuję obecnym.

sobota, 21 czerwca 2014

Dzieciowo

Wojtek: Tu siadają dzieci.
Mil: To siadaj.
Wojtek: Ja nie dziećkiem.
Mil: Ty nie jesteś dzieckiem? A kim ty jesteś?
Wojtek: Ja panem.
Mil: Tak? Od kiedy Ty jesteś panem?
Wojtuś: Od pociąku.

piątek, 20 czerwca 2014

Życie, życie...

Nasze dni powoli nabierają nowego rytmu...

Dzieci już prawie zawsze przesypiają całe noce (ciekawe jest to, że Wojtek od około dwóch miesięcy i Lula mniej więcej tak samo, mimo dwuletniej różnicy wieku). Około 5.30 melduje się w naszym łóżku Lusia, na mleko, po którym zasypia, godzinę-półtorej później Wojtuś. I już zaczyna się dzień. Zaczyna się od bajki, bo matka do nadgorliwych nie należy i nie zwykła zrywać się z łóżka skoro świt. Dzieci dostają pić, puszczamy co tam se zażyczą i drzemiemy z przerwami co 10 minut, bo:
- Lula wyłączyła laptopa,
- Lula nacisnęła start,
- Lula zamknęła laptopa,
- Lula wali telefonem z szybę,
- Lula stoi na klawiaturze,
- Wojtek potrzebuje tuli-buziaka,
- Wojtek postanowił wskoczyć mi na brzuch,
- Wojtek postanowił zabrać Luli smoczek i machać jej nim przed oczami, tak, żeby nie mogła złapać,
- bajka się skończyła...
Jak już się wyśpię, czyli około 7.30, to wstaję i szykujemy się do przedszkola. Ubieramy się, jemy śniadanko, 15 minut szukamy telefonu, który Lula gdzieś wsadziła, w końcu myjemy zęby, zakładamy buty, zabieramy klucze (!) i wychodzimy.

Idziemy. Kilometr w jedną stronę, pod górkę, kilometr w drugą, z górki. Dzieci mają lepiej, Lusia jeździ permamentnie, Wojtek jeździ mniej więcej pół trasy. Ja mam gorzej, bo ich muszę pchać. Ale jest miło i sympatycznie, gadamy sobie po drodze.

Pod wejściem do przedszkola Wojtuś daje nam buziaczki i nas opuszcza. Lusia się obraża, bo chce iść z nim. Wracamy do domu.

Czasem po drodze robimy zakupy. Wtedy muszę co jakiś czas łaskotać Lusię, żeby nie usnęła. Najczęściej się udaje, wtedy już w domu gadamy chwilę z babcią i o 10.30 Lula zasypia. Zadziwiła mnie tym - w czasach przedprzedszkolnych chodziła spać dopiero o 12, przestawienie się zajęło jej zaledwie kilka dni!

Lusia idzie spać, a matka ma dwie godziny wolności, z której skwapliwie korzysta. Żadnego sprzątania, zmywania, prania - nic z tych rzeczy! Wolne!

O 12.30 budzimy Lusię. Dziś ledwo otwarła oczy to poleciała - bez spodenek - po buty, bo ona przecież idzie po Wojtusia! Też się nauczyła, skubana, w ciągu tygodnia.

Idziemy. Kilometr w jedną stronę, pod górkę. Zabieramy Wojtusia, dowiadujemy się co jadł (oby żadnych japećków! Jadł je we wtorek, nie udało nam się dowiedzieć co to było... Wiemy, że jest zielone i pokrojone na kawałki. W jadłospisie widnieje "miks warzyw", więc nie-do-ustalenia) i w co się bawił, i czy w ogóle było fajnie, a potem wracamy do domu - kilometr z górki, z podwójnym obciążeniem), zaliczając wszystkie murki (jeden również Lusia zalicza), podjazdy dla wózków i parkingi wysypane kamykami.

Lubimy chodzić do przedszkola. Tylko w piątek jesteśmy bardzo zmęczeni...

A dziś Wojtuś przyniósł z przedszkola pierwszy obrazek - zawisł na magnetycznej tablicy, obok przedszkolnego jadłospisu :)



poniedziałek, 16 czerwca 2014

Jak Wojtek został przedszkolakiem

Wojtuś (przyszedł na tuli-buziaka): Lubię ciebie.
Mil: Ja też ciebie lubię, fajny jesteś chłopczyk.
Wojtuś: Taki syn!

No więc mój "Taki Syn", skończył jak wiadomo półtora miesiąca temu trzy lata. A trzy lata to wiek słuszny, żeby w Wielkiej Brytanii do przedszkola iść. A do tego rok szkolny się kończy, więc należałoby się zainteresować, jak to zrobić, żeby się od września załapać na te sponsorowane przez państwo 15 godzin.

Ojciec z Synem poszli więc dwa tygodnie temu na rajd po przedszkolach. W większości dowiedzieli się, że trzeba wypełnić aplikację, przynieść i czekać. W dwóch umówili się na spotkania, bo jest miejsce i można na już.

Poszliśmy. Całą wycieczką, znaczy rodziną. Najpierw do przedszkola przy szkole podstawowej Montessori. Pooglądaliśmy sale i podwórka, Wojtuś po jakiś 5 minutach przebywania w sali poszedł się bawić z dziećmi, nam bardzo miła pani wicedyrektor opowiedziała co dzieci jedzą i jakie mają zajęcia. No ale niestety, oni opcji piętnastogodzinnej nie obsługują, najmniejsza jest dwudziestogodzinna, z czego 15 godzin jest owszem, sponsorowane przez państwo, ale już te 5 trzeba sobie dokupić. Za to w cenie jest drugie śniadanie i lunch, a także lekcje muzyki połączone z nauką gry na wybranym instrumencie.

Pokiwaliśmy głowami, pożegnaliśmy się i poszliśmy do drugiego przedszkola.

Drugie również Montessori (bardzo dużo tu takich jest). Zostaliśmy wpuszczeni do środka, ale wózek kazali nam zostawić na zewnątrz - na otwartym parkingu. No nic, zabrałam Lusię i torebkę i zostawiłam, z nadzieją, że mi nikt zakupów nie skroi. Postawiono nas w progu i kazano czekać. Po dłuższej chwili zszedł z góry Dinozaur. Pani dyrektor, stara, że mózg się marszczy i pozbawiona mimiki z powodu ilości warstw kosmetyków kolorowych. Zapytała ile Wojtuś ma lat. Żuru odpowiedział. Następnie zapytała ile Wojtuś ma lat. Żuru odpowiedział po raz kolejny. Następnie zapytała, kiedy Wojtuś się urodził. Żuru odpowiedział. Następnie zapytała Żura, czy to jest jego syn. Żuru odpowiedział. Następnie zapytała ile Wojtuś ma lat... Domyślacie się dalszego ciągu? To tak jeszcze ze cztery razy.

Pokazała nam salę. Oglądanie polegało na kukaniu z progu. Wojtek wyrywał się do dzieci i zabawek - nauczony doświadczeniem z poprzedniej placówki - Dinozaur powiedział, ze ze względu na zasady BHP wejść nie może, bo przyszedł z zewnątrz. Zaczęłam się zastanawiać gdzie dzieci mają odkażaną skórę i ubranka jak przychodzą do przedszkola...

Wyszliśmy z sali (znaczy zamknęła drzwi...) i dostaliśmy woreczki na buty, takie jak w szpitalu. Wojtek i Lusia zakładać nie musieli, pod warunkiem, że będą noszeni. Nie, żebyśmy gdzieś wchodzili... Szliśmy potem tylko i wyłącznie po korytarzu i biurze Dinozaura.

Zaprowadzono nas do miejsca gdzie podobno jest toaleta i kuchnia, ale pewna nie jestem, bo jak chciałam zerknąć to Dinozaur zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Potem w podobny sposób pokazano nam drugą salę dla dzieci i wylądowaliśmy w biurze.

Tam Dinozaur poinformował nas w jakich godzinach dzieci mogą przychodzić do przedszkola (możliwe są dwie zmiany - poranna i popołudniowa), że jedzenie można przynosić albo wykupić i ile kosztuje wykupienie, że godzina zajęć z innymi dziećmi w tygodniu to za mało i powinniśmy chodzić na więcej tzw. grup zabaw, żeby Wojtek przyzwyczaił się do bycia bez mamy (nie wiem jak takie zajęcia maja go do tego przyzwyczaić, skoro tam byłby Z MAMĄ...), zapytała nas czy byliśmy jeszcze w innych przedszkolach, a jak się dowiedziała w jakim byliśmy godzinę wcześniej, zaczęła psioczyć, że ono jest bez sensu, bo nie mają darmowej opcji... Wojtek przez całą wizytę mówił, że chce iść do domku, a Dinozaur jeszcze kilka razy wykazał się nieumiejętnością porozumiewania się w języku angielskim na poziomie podstawowym.

Wykupienie wyżywienia (nie biorę pod uwagę opcji przynoszenia jedzenia, czemu dziecku ma być przykro, że wszystkie dzieci jedzą coś, a on musi jeść zupełnie coś innego?) w przedszkolu Dinozaura kosztuje około 2 funtów mniej niż wyżywienie, pięć godzin dodatkowych i lekcje muzyki w przedszkolu numer jeden. Zgadnijcie na które przedszkole się zdecydowaliśmy?

Wróciliśmy do pierwszego przedszkola o uroczej nazwie Klonowy Dom i Wojtek został Klonowym Chłopczykiem.



W czwartek był pierwszy raz - na godzinę. Zaczął płakać 15 minut przed moim przyjściem. W piątek znów na godzinę, jak zaprowadzałam to mi pomachał i poszedł, nawet się nie obejrzał. Jak po niego wróciłam to właśnie siedział przy stoliku z kolegą i lepił z plasteliny. Pani go zawołała, a on odwrócił się, pomachał mi i wrócił do lepienia. Dziś szedł szczęśliwy, pod przedszkolem zaczął płakać, ale według relacji nauczycielki przestał jak tylko zniknęłam.

Panie w przedszkolu mówią, ze żadne dziecko się tak szybko nie zaaklimatyzowało. Jak Żuru po niego poszedł, to w czasie płacenia za mundurek uciekł z powrotem do sali... osiem razy. A jadł dziś podobno makaron, kotlety i kukurydzę... Ciekawe zestawienie, ale w sumie Niko jak był w przedszkolu rzekomo codziennie jadł spaghetti...

Tymczasem Lula, wiek 14 miesięcy, dziś przez godzinę (GODZINĘ!) bawiła się garścią szklanych kulek, miseczką, butelką i zestawem łyżeczkowych miarek. Sama! Ja tylko pilnowałam, żeby nic nie zjadła, a ona przesypywała, mieszała, układała na łyżeczkach. Bite 60 minut, od 18.00 do 19.00! Ile podobno skupia się na jednej czynności czternastomiesięczne dziecko? Cokolwiek na ten temat przeczytacie to nie wierzcie. Prawdopodobnie wszystkie badane dzieci, podczas badania, miały zajmować się nieciekawymi rzeczami.

sobota, 7 czerwca 2014

Co waćpan robisz? - Ryby sobie łowię...

Co zrobić jak dziecko koniecznie chce iść na ryby, najlepiej z dziadkiem, a wyjazd do Polski jak na razie odsunął się w przyszłość nieokreśloną?

Wędkę zrobić. Albo - jak mówi Wojtuś - Jętkę. Jętkę dla Jojtusia, żeby mógł łopić rybki w jodzie. No i rybki - też się przydają.





A jak się połowy znudzą to zawsze można się pobawić w sklep:


O ile młodsza siostra towaru nie zrzuci...


Tak, tak, znów poprzestawiałam dzieciom meble... Bo musiałam zrobić miejsce na kuchenkę, która już jest na wykończeniu! Jak skończymy to pokażę :)

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Ręcznie

Żuru (mając na myśli prawą i lewą, pokazuje Wojtkowi rękę): Wojtek, która to jest ręka?
Wojtuś: Tatusia.
Żuru: To inaczej (bierze Wojtka za rękę) - która to jest ręka?
Wojtuś: Moja.