Dzieci już prawie zawsze przesypiają całe noce (ciekawe jest to, że Wojtek od około dwóch miesięcy i Lula mniej więcej tak samo, mimo dwuletniej różnicy wieku). Około 5.30 melduje się w naszym łóżku Lusia, na mleko, po którym zasypia, godzinę-półtorej później Wojtuś. I już zaczyna się dzień. Zaczyna się od bajki, bo matka do nadgorliwych nie należy i nie zwykła zrywać się z łóżka skoro świt. Dzieci dostają pić, puszczamy co tam se zażyczą i drzemiemy z przerwami co 10 minut, bo:
- Lula wyłączyła laptopa,
- Lula nacisnęła start,
- Lula zamknęła laptopa,
- Lula wali telefonem z szybę,
- Lula stoi na klawiaturze,
- Wojtek potrzebuje tuli-buziaka,
- Wojtek postanowił wskoczyć mi na brzuch,
- Wojtek postanowił zabrać Luli smoczek i machać jej nim przed oczami, tak, żeby nie mogła złapać,
- bajka się skończyła...
Jak już się wyśpię, czyli około 7.30, to wstaję i szykujemy się do przedszkola. Ubieramy się, jemy śniadanko, 15 minut szukamy telefonu, który Lula gdzieś wsadziła, w końcu myjemy zęby, zakładamy buty, zabieramy klucze (!) i wychodzimy.
Idziemy. Kilometr w jedną stronę, pod górkę, kilometr w drugą, z górki. Dzieci mają lepiej, Lusia jeździ permamentnie, Wojtek jeździ mniej więcej pół trasy. Ja mam gorzej, bo ich muszę pchać. Ale jest miło i sympatycznie, gadamy sobie po drodze.
Pod wejściem do przedszkola Wojtuś daje nam buziaczki i nas opuszcza. Lusia się obraża, bo chce iść z nim. Wracamy do domu.
Czasem po drodze robimy zakupy. Wtedy muszę co jakiś czas łaskotać Lusię, żeby nie usnęła. Najczęściej się udaje, wtedy już w domu gadamy chwilę z babcią i o 10.30 Lula zasypia. Zadziwiła mnie tym - w czasach przedprzedszkolnych chodziła spać dopiero o 12, przestawienie się zajęło jej zaledwie kilka dni!
Lusia idzie spać, a matka ma dwie godziny wolności, z której skwapliwie korzysta. Żadnego sprzątania, zmywania, prania - nic z tych rzeczy! Wolne!
O 12.30 budzimy Lusię. Dziś ledwo otwarła oczy to poleciała - bez spodenek - po buty, bo ona przecież idzie po Wojtusia! Też się nauczyła, skubana, w ciągu tygodnia.
Idziemy. Kilometr w jedną stronę, pod górkę. Zabieramy Wojtusia, dowiadujemy się co jadł (oby żadnych japećków! Jadł je we wtorek, nie udało nam się dowiedzieć co to było... Wiemy, że jest zielone i pokrojone na kawałki. W jadłospisie widnieje "miks warzyw", więc nie-do-ustalenia) i w co się bawił, i czy w ogóle było fajnie, a potem wracamy do domu - kilometr z górki, z podwójnym obciążeniem), zaliczając wszystkie murki (jeden również Lusia zalicza), podjazdy dla wózków i parkingi wysypane kamykami.
Lubimy chodzić do przedszkola. Tylko w piątek jesteśmy bardzo zmęczeni...
A dziś Wojtuś przyniósł z przedszkola pierwszy obrazek - zawisł na magnetycznej tablicy, obok przedszkolnego jadłospisu :)
Wygląda na to, że to w sumie Lusia bardziej przeżyła pójście Wojtusia do przedszkola niż sam Wojtuś :)
OdpowiedzUsuńNo, Wojtek już przeszedł nad tym do porządku dziennego :)
UsuńBożesztymój, jakie to męczące. I to aż przez 5 dni ;)
OdpowiedzUsuńZmęczeni byliśmy, bo to pierwszy tydzień. Do Twojej aktywności się nie umywamy ;)
UsuńTrzy tygodnie i się przyzwyczaisz, a potem będzie tydzień wolnego i się trochę odzwyczaisz i tak w kółko :)
OdpowiedzUsuńA potem będzie 6 tygodni wakacji i się całkiem odzwyczaję...
UsuńJaka Lusia kochana siostrzyczka - tak chętnie odprowadzać i przyprowadzać brata :) super
OdpowiedzUsuń