piątek, 20 czerwca 2014

Życie, życie...

Nasze dni powoli nabierają nowego rytmu...

Dzieci już prawie zawsze przesypiają całe noce (ciekawe jest to, że Wojtek od około dwóch miesięcy i Lula mniej więcej tak samo, mimo dwuletniej różnicy wieku). Około 5.30 melduje się w naszym łóżku Lusia, na mleko, po którym zasypia, godzinę-półtorej później Wojtuś. I już zaczyna się dzień. Zaczyna się od bajki, bo matka do nadgorliwych nie należy i nie zwykła zrywać się z łóżka skoro świt. Dzieci dostają pić, puszczamy co tam se zażyczą i drzemiemy z przerwami co 10 minut, bo:
- Lula wyłączyła laptopa,
- Lula nacisnęła start,
- Lula zamknęła laptopa,
- Lula wali telefonem z szybę,
- Lula stoi na klawiaturze,
- Wojtek potrzebuje tuli-buziaka,
- Wojtek postanowił wskoczyć mi na brzuch,
- Wojtek postanowił zabrać Luli smoczek i machać jej nim przed oczami, tak, żeby nie mogła złapać,
- bajka się skończyła...
Jak już się wyśpię, czyli około 7.30, to wstaję i szykujemy się do przedszkola. Ubieramy się, jemy śniadanko, 15 minut szukamy telefonu, który Lula gdzieś wsadziła, w końcu myjemy zęby, zakładamy buty, zabieramy klucze (!) i wychodzimy.

Idziemy. Kilometr w jedną stronę, pod górkę, kilometr w drugą, z górki. Dzieci mają lepiej, Lusia jeździ permamentnie, Wojtek jeździ mniej więcej pół trasy. Ja mam gorzej, bo ich muszę pchać. Ale jest miło i sympatycznie, gadamy sobie po drodze.

Pod wejściem do przedszkola Wojtuś daje nam buziaczki i nas opuszcza. Lusia się obraża, bo chce iść z nim. Wracamy do domu.

Czasem po drodze robimy zakupy. Wtedy muszę co jakiś czas łaskotać Lusię, żeby nie usnęła. Najczęściej się udaje, wtedy już w domu gadamy chwilę z babcią i o 10.30 Lula zasypia. Zadziwiła mnie tym - w czasach przedprzedszkolnych chodziła spać dopiero o 12, przestawienie się zajęło jej zaledwie kilka dni!

Lusia idzie spać, a matka ma dwie godziny wolności, z której skwapliwie korzysta. Żadnego sprzątania, zmywania, prania - nic z tych rzeczy! Wolne!

O 12.30 budzimy Lusię. Dziś ledwo otwarła oczy to poleciała - bez spodenek - po buty, bo ona przecież idzie po Wojtusia! Też się nauczyła, skubana, w ciągu tygodnia.

Idziemy. Kilometr w jedną stronę, pod górkę. Zabieramy Wojtusia, dowiadujemy się co jadł (oby żadnych japećków! Jadł je we wtorek, nie udało nam się dowiedzieć co to było... Wiemy, że jest zielone i pokrojone na kawałki. W jadłospisie widnieje "miks warzyw", więc nie-do-ustalenia) i w co się bawił, i czy w ogóle było fajnie, a potem wracamy do domu - kilometr z górki, z podwójnym obciążeniem), zaliczając wszystkie murki (jeden również Lusia zalicza), podjazdy dla wózków i parkingi wysypane kamykami.

Lubimy chodzić do przedszkola. Tylko w piątek jesteśmy bardzo zmęczeni...

A dziś Wojtuś przyniósł z przedszkola pierwszy obrazek - zawisł na magnetycznej tablicy, obok przedszkolnego jadłospisu :)