Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ciężarowo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ciężarowo. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 2 kwietnia 2013

Starałam się...

... Ale nadal nie urodziłam. Nie mniej jednak jakby ktoś był zainteresowany - wyciągną mi Lusię w czwartek. Bo ja jestem anatomicznie niezdolna do rodzenia dzieci.

Cieszymy się wszyscy. Znaczy nie z niezdolności, tylko z wyciągania. Nareszcie!

czwartek, 28 marca 2013

Wesołe jest życie ciężarnej

Bardzo ciężko jest wrócić w tryby blogowania, kiedy po odzyskaniu po miesiącu (wreszcie!) internetu następują po sobie:
- wychodzące dwulatkowi piątki,
- przeziębienie dwulatka,
- przeziębienie ciężarnej matki dwulatka,
- skejpowa dzika awantura z teściową
i wreszcie:
- trzynaście godzin skurczy, które przeszły.

Mam szczerze powyżej uszu tej ciąży. Albo raczej tego porodu, którego nie ma. Lusia się chyba zasugerowała zdaniem Jagodzianki i Elżbiety, że 27 to fajna liczba i, że mogłaby się urodzić w sumie 27. marca. No i próbowała. Ale nie wyszło. Znaczy nie wyszła. Matka się poskurczała cały wieczór (co dwie minuty!), tego 27. marca właśnie, poszła spać, bo już raz ją z takimi samymi skurczami ze szpitala odesłali, udało jej się usnąć między skurczami i nawet trochę przespać, potem skurczała się od rana (nadal co dwie minuty, po minutę długie...) kilka razy łapiąc za telefon i zastanawiając się czy już dzwonić po Ojca, czy jeszcze chwile poczekać, po czym o 12.30 Ojciec zadzwonił z przerwy zapytać jak się akcja porodowa rozwija i okazało się, że akcja porodowa właśnie zaniknęła. No super po prostu.

Jakby co - drugiego kwietnia idę się umawiać na cesarkę. Ciekawe ile jeszcze razy do tego czasu Lusia postanowi się urodzić, a potem się rozmyśli. Bo przez ostatnie trzy tygodnie robi tak średnio co drugi dzień. Aczkolwiek wczoraj pobiłyśmy rekord - 13 godzin skurczy. I nadal nic.

Żurowi już głupio chodzić do pracy, bo wszyscy są TACY zawiedzeni, że nadal przychodzi.

I wszystkie znajome, które miały termin na marzec już urodziły. No prawie. Jedna miała termin na dziś i jeszcze nie wiem czy urodziła. Wczoraj jeszcze nic się nie wykluło.

A tak sobie myślałam wczoraj wieczorem, że Lusia urodzi się dzisiaj, w urodziny mojego ulubionego pisarza i będzie się tak ładnie nazywać - na pierwsze imię po bohaterce jednaj z moich ulubionych książek, a na drugie po Babci bibliotekarce... Ale Ona chyba nie chciała...

_______________________

Jeszcze a propos Jagodzianki - dostałam od niej notes urody cudownej, w ramach zabawy Podaj Dalej, za który pięknie dziękuję. A biorąc udział w zabawie zobowiązałam się przeprowadzić taką samą u siebie, ale mam na to rok, więc pozwólcie, że najpierw jednak urodzę. Tymczasem zapraszam na takąż zabawę do mojej Siostry - jest jeszcze jedno miejsce :)

I zapraszam też na jajcarskie candy - u Jagodzianki znowu :)

niedziela, 10 lutego 2013

Tygodniowe wyzwanie fotograficzne - luty: dzień siódmy, ostatni.

Temat na dziś: Ostatnia rzecz przed zaśnięciem.

Dosyć sentymentów. Dziś będzie prozaicznie.

Ponieważ jestem w ósmym miesiącu ciąży - cierpię na zgagę. Po wszystkim i zawsze. I o ile w dzień jakoś sobie ze sobą żyjemy w zgodzie, znaczy ona raz przychodzi, a raz nie, to wieczorem i w nocy pojawia się na pewno. W związku z tym ostatnią rzeczą, która robię przed zaśniecięm, jest napicie się mleka, coby zgagę odgonić. Czasem pomaga. Czasem muszę posunąć się do bardziej drastycznych środków, czyli do drinków z palemką, jak pieszczotliwie nazywam wodę z sodą, blee.


Na zdjęciu mleko, nie bądźmy drastyczni.

Należy zauważyć, że popijać mleko muszę przed każdym zaśnięciem - jak się obudzę w nocy na siku to też, bo ona wraca. Zaczynam podejrzewać, ze to fleja i brudaska, bo przez nią moje wieczorne mycie zębów jest w zasadzie bezsensowne...


I na tym kończymy naszą lutową zabawę, dziękuję wszystkim pięknie :) Zajrzę do Was jutro, bo dziś miałam ciężki dzień i zmęczona jestem. Ale zajrzę, obiecuję!

wtorek, 5 lutego 2013

Tygodniowe wyzwanie fotograficzne - luty: dzień drugi

Dziękuję za wszystkie miłe słowa pod moją ostatnią notką... Trochę nie wiem co powiedzieć... (tu miejsce na się zarumienienie).

A teraz...

Temat na dziś: Zabawa

Wbrew temu co napisała moja Siostra, prócz filcowania na sucho kotka, udało nam się też pofilcować na mokro - ja do nadal filcowałam maki. A oto jak się bawiłam:


A potem mi Paulinka robiła zdjęcia.

Sesja wielorybia, czyli jak wielki namiot należałoby na mnie ufilcować:






Bawiłyśmy się świetnie, szczególnie jak mi się kazała położyć płasko i mało się nie udusiłam. Ale żyję, do nadal.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Tygodniowe wyzwanie fotograficzne - styczeń: dzień siódmy - ostatni.

Ponieważ wczoraj leżałam w łóżku, bo byłam chora to zdjęć nie było.

A dziś leżałam w łóżku i na łóżku, szpitalnym tym razem, bo mi moje życie wewnętrzne postanowiło zrobić brzydkie numery, to na temat...

Temat na wczoraj: Dwie rzeczy

... Będzie zdjęcie szpitalne:


Na zdjęciu paski do KTG, jakby ktoś nie miał nigdy przyjemności z nimi. Ja dotychczas nie miałam. Dostałam je do domu, z przykazaniem, żeby jakbym się jeszcze kiedyś na patologię ciąży (zostaliśmy rodziną patologiczną!) wybierała, to zabrać ze sobą, bo są jednopacjentowe. A, że są bardzo ładne to postanowiłam je uwiecznić. Dzidziusie mają słodkie nadrukowane.

Uprzedzam pytania - tak ze mną, jak i z Lusią-Lalusią wszystko jest w jak najlepszym porządku. Zdrowe my obie.

środa, 9 stycznia 2013

Tygodniowe wyzwanie fotograficzne - styczeń: dzień trzeci.

Ponieważ w życiu nie robiłam postanowień noworocznych, które są mi obce ideowo; i nie mam nawet na 2013 rok kalendarzyka, jak moja Siostra, postanowiłam (noworocznie, haha) opuścić wczorajszy dzień wyzwaniowy.

Dziś mi się już za to podoba.

Temat na dziś: DUŻY.

No jakoś mi tak caps lock do tematu przypasował :)

Różne rzeczy są duże...
Duże jest na przykład moje dziecko, które sięga w różne miejsca, o które bym go nie podejrzewała nawet.
Duży zaciągnęłam dług u moich rodziców na papiery skrapowe.
Duży jest jedyny w naszym - o jakże małym! - mieszkanku pokój.
Duża jest moja kotka Zojka - w odróżnieniu od drugiej mojej kotki Kulki, która jest mała.
Duży można mieć debet na koncie... No ok, aktualnie nie mam :P

Ale NAJWIĘKSZY z tego wszystkiego co mam duże jest mój DUŻY brzuch bardzo ciążowy:

Połowa siódmego miesiąca, 30 tydzień :)
Duży, co?

czwartek, 22 listopada 2012

niedziela, 11 listopada 2012

No i mnie dopadło...

To, czyli bezsenność cieżarnych.

Jest 5.29 rano, a ja, po dwugodzinnym przewracaniu się z boku na bok, piszę 411. posta na blogu, w przerwie między składaniem prania a zmywaniem naczyń. Szkoda, że jest tak ciemno, to bym zrobiła zaległe zdjęcia na wyzwanie... A tak to - wracam sprzątać kuchnię.

Może w dzień uda mi się trochę przespać, wyślę gdzieś chłopaków i siup do łóżka.

Miłej niedzieli, moi drodzy.

wtorek, 11 września 2012

Po-morsko

Wróciliśmy. Z wakacji w sensie. No za ciepło to nie było... Ale fajnie :)

Trochę pozwiedzaliśmy...

Biegnij!

Wojtuś znalazł kamyczki...

Tu ładne zdjęcie, bo mnie nie widać.

Miało być zdjęcie ze statkiem, ale Wojtuś uciekł...
Trochę pomoczyliśmy nogi... Ale zdjęcie mam tylko w rzeczce, bo jak poszliśmy moczyć nogi w morzu to bardzo sprytnie nie zabraliśmy aparatu...


Trochę połaziliśmy po lesie...

Wojtuś był w lesie.

I mamusia też była.

I tatuś był, ale się schował.

I trochę też plażowaliśmy...

Prywatne morze :)

Wojtuś i jego dziura.

Niko też się zmieścił.

Tak, dziury tata musiał kopać codziennie.

A w drodze powrotnej odwiedziliśmy prababcię :)



 Tak, że tego. Wiecie, że to były nasze pierwsze prawdziwe wakacje od trzech lat? Nareszcie!

A tak w ogóle to dziś widziałam moje nowe dziecko. Istnieje. I się rusza.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Trzy niedziele w kupie - ósma, dziewiąta i dziesiąta!

Wbrew pozorom nie chodzi tu o długi weekend, który tak zwykł nazywać mój protoplasta, tylko o to, że z powodu braku internetu, przeprowadzki i takich tam nazbierały mi się aż trzy zdjęcia niedzielno-ubraniowe. Albo może tylko trzy bo powinno ich pięć być. No ale jedną niedzielę - tę następnego dnia po przeprowadzce - spędziłam w Ikei ubrana w to co mi się akurat udało znaleźć i nie było to zbyt wyszukane (w metaforycznym znaczeniu oczywiście, bo dosłownie to było właśnie takie - wyszukane pomiędzy workami i kartonami), a jedną spędziłam w łóżku, bo mi się nie chciało nic. Więc moje, postawione samem sobie wyzwanie się przedłuży, o conajmniej kilka tygodni.

No ale dosyć gadania. Wszak to notka zdjęciowa powinna być.

Niedziela ósma - znów czarno-czerwona:

Bluzka - Primark, spódnica i bolerko - taki jeden sklep na Peckham, co nie wiem jak się nazywa, buty - Clarks.

Dziewiąta niedziela - "czy ja aby na pewno nie mam za krótkiej spódnicy?" "Głupia jesteś!"

Sukienka - Esprit, jaczka - od Musi dostałam, buty (ślubne!) - Aldo.

I wreszcie ostatnia, wczorajsza, dziesiąta niedziela. Tak, znów obcięłam włosy i wreszcie jestem zadowolona. Tak, jestem w ciąży - to jest ta tajemnicza zmiana stanu fizjologicznego z poprzedniej notki. Co ciekawe - to jest dopiero 8 tydzień, a wyglądam... No tak:

Szarawary i torba - Camden Town, bluzka - Primark, sandały - Clarks.

środa, 22 czerwca 2011

Pociążowo

Pewien dziewiętnastolatek, świeżo po maturze, zapytał mnie wczoraj czy przyjechałam do Londynu na wakacje i czy gdzieś pracuję. Jak mu powiedziałam, że aktualnie jestem matką karmiącą, a półtoramiesięczny niemowlak, który śpi w wózeczku w sąsiednim pokoju (przez który dziewiętnastolatek chwilę wcześniej przechodził) jest moim synkiem, to się autentycznie zdziwił.

Wniosek: nie jest ze mną tak najgorzej.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Biedne polskie położnice

Jestem w dziewiątym miesiącu ciąży.
Znaczy niedługo urodzę.
I nawet byłam dziś na wycieczce po szpitalu. Wycieczka była z prawdziwego zdarzenia, składała się z dwunastu ciężarnych, sześciu partnerów i pani położnej-przewodniczki, która te wyżej wymienione osiemnaście osób oprowadziła najpierw po porodówce, a potem po oddziale położniczym. Spotkaliśmy jedną rodzącą, która właśnie przyjechała na oddział (pan sanitariusz karetkowy ją przytransportował na wózku) - wywołała wśród ciężarnych nerwowy chichocik, obejrzeliśmy sale porodowe (dwie - jedną z basenem i jedną zwykłą) i sale poporodowe, a na koniec załapaliśmy się nawet na noworodka, co go mamusia właśnie gdzieś wiozła.

I tak sobie myślę - ja to jednak mam szczęście. No bo jakbym była w Polsce to bym musiała:

-> zapłacić za poród rodzinny - gdybym chciała rodzić z mężem,
-> zapłacić z pojedynczą salę - gdybym miała potrzebę rodzić bez towarzystwa innej położnicy,
-> zapłacić za ewentualny poród w wodzie,
-> zapłacić za ewentualne znieczulenie.

Tu nie muszę. Sal innych niż pojedyncza brak, poród rodzinny, możliwość korzystania z wanny i znieczulenie w standardzie.

Biedne te Polki na ojczyzny łonie. A już najgorsze jest to, że na przykład taka rodząca płaci lub jest gotowa zapłacić za poród rodzinny na pojedynczej sali, ale przyjeżdża do szpitala, a tam wszystkie sale pojedyncze zajęte, a na sali zbiorczej rodzi już inna kobieta, która na przykład nie życzy sobie, żeby jej się jakiś obcy chłop pałętał w okolicy podczas porodu - bo ma takie prawo i wcale bym się jej nie dziwiła. No i nici z porodu rodzinnego, chyba, że uznamy inną rodzącą za siostrę w bólu, ale ona nas na pewno nie wesprze, bo ma swoje dziecko do urodzenia.

Albo jakaś ciężarówka planuje poród w wodzie. W czasie ciąży nie ma do tego żadnych przeciwwskazań, wszystko idzie książkowo, więc gdy wybija godzina zero to jedzie do jednego z dwóch albo w ogóle jedynego w województwie szpitala, w którym dysponują wanną do porodów, a tam... Wanna zajęta.

Albo chce się ubezpieczyć na wypadek, gdyby nie mogła w czasie porodu znieść bólu, robi wszystkie badania, spotyka się z anestezjologiem, przygotowuje pieniądze na ZZO, a potem poród zaczyna się w nocy z soboty na niedzielę i po przyjeździe do szpitala okazuje się, że aktualnie na dyżurze nie ma żadnego anestezjologa i nie ma kto jej tego znieczulenia podać.

No i rodzi sobie biedna taka na zbiorczej sali, bez męża, na sucho, bo basen zajęty i bez znieczulenia, bo nie ma anestezjologa... I jeszcze ją natną, jak to w Polsce robią w 90% przypadków porodu siłami natury.

Ja to mam szczęście...

czwartek, 21 kwietnia 2011

Gry rodzinne

Miałam ochotę sobie wczoraj zagrać w coś. Bo rodzina cała w domu. Bo ja lubię grać. Nakupilim gier, a wcale ich nie używamy.

To im proponuję - że może Osadników z Catanu. Albo może Scrabble. Albo może Podróż po Polsce... A oni nic. W zapasie mamy jeszcze Uno, Pandemica, Monopoly i parę innych. A oni nic. Odporni i oporni na moje prośby. Aż w końcu usłyszałam - od małżonka mojego, że taki niby zabawny był:

- A może w Twistera?

I cała rodzina podłapała.

No zero szacunku dla kobiety w dziewiątym miesiącu ciąży. Zero.





Ostatecznie graliśmy w Monopoly. Zbankrutowałam.

sobota, 9 kwietnia 2011

Włosy w chlebie prawie jak w włosy w zlewie*

Dziś będzie odwrotnie chronologicznie.

Wczoraj dowiedziałam się, że jak ciężarna ma zgagę to dziecku włoski rosną. Bardzo interesująca koncepcja. Według niej moje dziecię jak się urodzi powinno mieć wygląd szympansa. Szczęśliwie i ja, i jego ojciec należymy do istot średnio inteligentnych a co za tym idzie mamy oboje bardziej rozwiniętą mózgoczaszkę, a nie trzewioczaszkę, więc może jakoś da się nasze młode odróżnić od szympansiątka.

Natomiast przedwczoraj małżonek zakupił maszynę do chleba. W zasadzie mogę napisać, że dla mnie w prezencie, choć wszystkie żony się oburzają, że w prezencie to należy dawać biżuterię, a nie sprzęt AGD, no bo co ta kobieta to tylko do kuchni? Tyle, że ja biżuterii w zasadzie nie noszę, za to ostatnio jestem ptactwem domowym, które w dodatku to bycie ptactwem lubi i gotować też lubi, i o niektórych sprzętów posiadaniu wręcz marzy, między innym marzyło o maszynie do chleba. Tom dostała. I upiekłam rodzinie chleb. A potem drugi, bo pierwszy upiekłam wieczorem z zamiarem "będzie na śniadanie", ale w połowie wieczora zniknął. Dobry był, z orzeszkami. A dziś upieczemy z pomidorkami suszonymi :)



____________
*Włosy w zlewie to pamiętna nazwa zespołu, który zaszczycił swym występem juwenalia nyskie 2008.

piątek, 1 kwietnia 2011

Życie wewnętrzne

Moje życie wewnętrzne niebezpiecznie zbliżyło się ku dołowi. Znaczy brzuch mi się obniżył. I teraz rodzina mówi (znaczy Sióstr), że za jakieś trzy tygodnie urodzę. A ja wpadam w lekką panikę.

No bo za jakieś trzy tygodnie to ja będę w trzydziestym szóstym tygodniu ciąży, i gdzie tu do przepisowej czterdziestki? A w ogóle to miałam mieć jeszcze siedem tygodni a nie trzy, mieszkanie nieposprzątane, wanienka niekupiona, ubranka niepoprane i nie zdążę. Już nie mówiąc o tym, że Musia ma bilet kupiony na 20 maja, a 20 maja to nie jest wcale za trzy tygodnie i kto mi to życie wewnętrzne, które już nie będzie wewnętrzne wykąpie?

Dobra, dobra, nie ma co narzekać tylko prać trza. Dobrze, że już sobie proszek kupiłam i, że słoneczko świeci ostatnio to będę mogła sobie na ogródek pranie wynieść.

Chociaż w zasadzie to ja nie wiem co to moje dziecko wyprawia, ja na przykład urodziłam się miesiąc po terminie i na pewno tak matki nie stresowałam!

piątek, 25 marca 2011

Terapia

Mam na imię Mila...

Cześć Mila...

... jestem w ósmym miesiącu ciąży i od pewnego czasu odżywiam się truskawkami. A dziś o dwunastej w nocy gotowałam makaron typu fusilli, bo zachciało mi się makaronu z mlekiem.

wtorek, 15 marca 2011

Oszronieni

Moja Musia słynna jest z tego, że ma w domu chłodnie. Bo jej zawsze duszno i co chwile otwiera okno, żeby się przewietrzyło i było czym oddychać. I robi to niezależnie od pogody. Znaczy trzaskający mróz też jej nie powstrzymuje - po prostu otwiera, choćby było i minus pięćdziesiąt, a rodzinie obecnej każe się ubierać albo przykrywać.

W związku z tym mój Szfagier powiedział kiedyś, że zawsze myślał, że Tate jest już siwy, ale teraz wie, że to po prostu szron.

No a teraz, z powodu Wojtusia, który mnie grzeje ciążowo to mnie jest ciągle duszno i gorąco. W związku z tym sypiam przy otwartym oknie i odkryta, a jak otworzy się drzwi do naszej sypialni to chłód roznosi się na całe schody. A Żuru-mąż, jako, że tkankę tłuszczową ma tylko na... Nie, nigdzie nie ma, to marznie. I jakby ktoś podsłuchiwał pod drzwiami w nocy to by usłyszał:

Żuru: Zzzzzzzimnooooo miii... Zamknij to okno... Daj się przytulić...
Mil: Odsuń się, gorąco mi, duszno... No, Żuru! Chcesz, żebym się udusiła?

No i tak sobie myślę, że jak szybko wiosna nie przyjdzie to mi się Żuru szronem pokryje też. A może już się pokrył, tylko po jego teściu to widać, bo ma ciemne włosy, a Żuru blondyn to nie zauważyłam?

Dobrze, że mamy w sypialni wykładzinę dywanową, bo u moich rodziców, na panelach, to się i ślizgawka z tego zimna robi...

poniedziałek, 14 marca 2011

Urlopy

Dziś jest oficjalny pierwszy dzień mojego urlopu macierzyńskiego. Siedzę w domu już od miesiąca, bo wcześniej wykorzystywałam mój zaległy urlop zwykły. No ale teraz jest inaczej - w końcu teraz to macierzyński. Nawiasem mówiąc to strasznie w tym kraju rozpieszczane te młode matki są - pomyślałby ktoś kiedyś w Polsce o tym, żeby płatny urlop macierzyński na jedno dziecko trwał 39 tygodni (plus 13 tygodni bezpłatnego) i żeby możliwe było wzięcie go już 11 tygodni przed przewidywanym porodem? W Polsce na jedno dziecko przysługuje połowa tego czasu i nikomu nie pyli się brać go wcześniej, bo potem czasu z dzieckiem zostaje mu tyle co nic. Albo idzie na wychowawczy i baj baj pieniążki. A jak wróci z wychowawczego to baj baj praco. Gdybym poszła na urlop macierzyński 14 marca w Polsce to do pracy wróciłabym najpóźniej 1 sierpnia. A tak - wracam 13 marca 2012. Nooooo, mogę wcześniej, ale do 13 marca moja praca musi na mnie czekać. I to jest fajne.

A Młody wcale nie zdaje sobie sprawy, że jego matka jest już na urlopie macierzyńskim. Skacze tak samo jak wtedy gdy byłam na zwykłym. W sumie nie interesuje go, z jakiego powodu, byle się matka nie przemęczała, bo jak się przemęczy to protestuje i się stawia. Dba o matkę, hehe.

niedziela, 27 lutego 2011

No załamałam się.

Chciałabym wychować swoje dziecko według zasad NHN . W związku z tym kompletuję sobie powoli potrzebne akcesoria. Ale - ponieważ w zasadzie nie mam doświadczenia, ani z dziećmi, bo to małe co mi siedzi (albo raczej skacze) w brzuchu to moje pierwsze, ani z wychowaniem bezpieluchowym, to postanowiłam poradzić się eksperta, czyli pani Kingi Cherek.

W zasadzie jedynym moim problemem było to, ile pieluch wielorazowych powinnam sobie, znaczy Młodemu, kupić na początek. Wszystkie inne informacje udało mi się znaleźć w różnych zakamarkach internetu zaczynając od stron pani Kingi a kończąc na forumach poświęconych sprawie NHN. No ale ani dokładnej ani przybliżonej ilości pieluch jakoś znaleźć nie mogłam.

Więc:

-> Poszukałam najbardziej przyjaznego według mojej oceny forum na którym można eksperta spotkać.
-> Zarejestrowałam się.
-> Przedstawiłam moją sytuację i zadałam kluczowe pytanie "ile?".
-> Grzecznie i cierpliwie czekałam na odpowiedź.

Po paru dniach (dzisiaj), gdy weszłam na forum, zobaczyłam, że ktoś w założonym przeze mnie wątku coś napisał. Nie była to pani Kinga Cherek. Pomyślałam, że może ktoś też ma taki problem i się do mojego pytania dołączył. Ale nie.

Przeczytałam co ten ktoś napisał i padłam.

Na forum dotyczącym NHN, w miejscu gdzie jest zaznaczone, że pytają szarzy obywatele a odpowiadają doradcy, na moje szaroobywatelskie pytanie odpowiedziała inna szara obywatelka. Taka z typu co to musi się na każdy temat wypowiedzieć. Jeszcze, żeby coś sensownego napisała, bo na przykład sama stosuje tę metodę i chce się podzielić własnymi doświadczeniami... Nie. Ona mi napisała, że mi nie może pomóc, bo ona używa pampersów, a wielorazowych pieluch ma około 10, bo się do wycierania buzi przydają...

No załamuje mnie ludzka inteligencja.

A tak nawiasem mówiąc, w pierwszej chwili, mając przed oczami wielorazowe pieluszki foromowane , bo o takie mniej więcej mi chodziło, zaczęłam się zastanawiać, jak ona używa tego do wycierania buzi dziecku? Potem wpadłam na to, że kobieta mówi o zwyczajnych, białych, prostokątnych kawałkach tetry... Ale co se wyobraziłam to moje :)

czwartek, 17 lutego 2011

Zgagnie

Kobiety ciężarne cierpią. Ja cierpię razem z nimi, wszak jestem ciężarna. Najbardziej cierpię na zgagę. Mój żołądek jest systematycznie podkopywany przez takie małe coś co mi skacze w brzuchu i powoduje to u mnie permanentną zgagę.

Mam zgagę od czosnku (ale to zawsze miałam), od serka, od czegokolwiek obiadowego, od czekolady, od herbaty - każdej: czarnej, zielonej, białej, od wody mineralnej i - absolutny hit - od pasty do zębów. I od innych rzeczy które zjem. W zasadzie chyba od wszystkiego. Jak nie jem to mam zgagę z głodu. Czyli mam zgagę cały czas.

A jak mówię do mojego męża, coby mu się pożalić, że mam zgagę, to on mi odpowiada:

"A moja teściowa jest fajna."

No i żyj tu człowieku normalnie.