piątek, 31 października 2014

Jak oni żyją, ci biedni Brytyjczycy...

Postanowiłam poobalać mity... Ewentualnie podać przyczyny powstania pewnych opatrzonych mistyczną otoczką rzeczy. No bo mnie wpisy w internecie denerwują.

Przeciętny Polak wie o życiu w Anglii wiele... Z opowieści przyjaciół/rodziny na emigracji albo z wpisów na blogach emigrantek. Tyle, że mamy, my Polacy, nieznośną skłonność do wynoszenia na piedestał wszystkiego co polskie i przyjmowania za pewnik, że coś co jest inne jest na pewno złe, a przynajmniej dziwaczne. Nieważne, czy mieszkamy w Polsce, czy ją opuściliśmy. Ja w Londynie mieszkam od pięciu lat, a pięć lat wcześniej zaczęłam przyjeżdżać tu w odwiedziny i na wakacje. Przyzwyczaiłam się. Przywykłam. Zrozumiałam. Nauczyłam się doceniać. Zaczęłam kochać wszystkie angielskie dziwactwa. Wszyscy je znamy... Ale czy to faktycznie jest takie dziwne i co tak naprawdę się pod nimi kryje?




1. Łazienka pełna pułapek...

Wszyscy wiedzą o tym chorym pomyśle dwóch kranów... Dodajmy do tego jeszcze sznurek zamiast zwyczajnego włącznika światła i brak kontaktu w łazience i panika gotowa. No bo jak tu po ciemku (jak nie znajdziemy sznurka) umyć zęby szczoteczką elektryczną w zimnej lub wrzącej wodzie?

Po pierwsze - sznurki są, owszem, ale w zasadzie rzadziej niż mogłoby się wydawać. "Zaliczyłam" tutaj już pięć mieszkań i to w którym mieszkam teraz jest pierwszym, w którym mam sznurek. Moja siostra nie miała sznurka w łazience nigdy, w mieszka tu już lat dziesięć. Na wszystkie mieszkania znajomych, u których byłam te ze sznurkami mogę policzyć na palcach jednej ręki.

Po drugie - kontakty. Faktycznie, zwykłego kontaktu, takiego co ma 230V, w łazience nie znajdziemy. Ale już takie na 115V, żeby podłączyć szczoteczkę elektryczną lub golarkę - spokojnie. Może nie wszędzie, ale często. Więc to czego nie da się zrobić w innym pomieszczeniu - zrobimy w łazience.

Trzecie - najdziwniejsze - dwa krany. No chory pomysł, nie? No chory. Według jednej wersji - znalezionej w internecie - wprowadzono to w czasie wojny, żeby zmusić obywateli do oszczędzania wody. Według innej - ciepła woda w Wielkiej Brytanii jest dostarczana do mieszkań pod innym ciśnieniem niż zimna i dwa krany zakłada się, żeby uniknąć chlapania. Coś w tym jest, bo nawet jak kran jest jeden, to woda się nie miesza - można wyraźnie wyczuć w strumieniu cześć zimną i cześć ciepłą. I chlapie strasznie. No właśnie - jak jest jeden kran! Tak, takie cuda też się zdarzają! I to wcale nie rzadko. A prócz tego w większości mieszkań na piecyku można ustawić sobie temperaturę wody (ciepłej), więc luz. Ja mam dwa krany także w kuchni i dzięki temu mogę spokojnie zmywać odkręcając tylko czerwony kurek. I nie chlapie!

2. Która godzina?

W szkole dowiedziałam się, że jak chcę zapytać Anglika (Hindusa/Ghanijczyja/Japończyka/Araba/Pakistańczyka/Włocha/Srilańczyka/Rosjanina - jeśli akurat jestem w Londynie a nie na jakiejś wsi...) to muszę być przygotowana na to, że godziny występują tylko od 1 do 12, minuty podzielone są na kwadranse, a całość opatrzona jest jeszcze określeniem przed południem/po południu.

No pytałam kilka razy o godzinę i sprawdzałam ją również w różnych miejscach i zawsze był to format liczbowy, 24-godzinny. Czary? Nie...

Oni naprawdę używają systemu 24-godzinnego. System 12-godzinny, ze słynnym AM i PM odchodzi powoli w zapomnienie. Owszem, zdarza się, głównie w piśmie, ale w życiu nikt mi nie odpowiedział na pytanie o godzinę, że jest "kwadrans do trzeciej po południu".

3.W kolejce do komunikacji miejskiej.

W liceum moja znienawidzona nauczycielka angielskiego opowiadała historie o tym, że w Londynie ludzie ustawiają się w kolejce do autobusu. Nie, że wchodzą po kolei - że jeszcze na przystanku tworzy się kolejka i czasem stoi na całej ulicy. O jakaż byłam zawiedziona, kiedy okazało się to nieprawdą! Kolejkę do autobusu widziałam jeden jedyny raz, ale za to jaką... Była imponująca, miała z 10 metrów. Kolejki to - niestety - już relikt przeszłości.

Za to machanie na autobus jest ciągle na czasie. Tak - to akurat prawda, na przystanku, kiedy jedzie autobus, który nas interesuje machamy na niego tak jakbyśmy łapali stopa. Ale bez paniki - chociaż zwyczajowo macha się na wszystkich przystankach to jak o tym zapomnimy, autobus też się zatrzyma. Konieczne jest tylko machanie na przystankach opisanych jako "na żądanie", inaczej autobus nie stanie.

4. Funty, kamienie i jardy.

Tak, to prawda, Anglicy używają zupełnie innych miar i wag niż cała Europa. Ale biorą pod uwagę to, że obcokrajowcy ich nie znają i prawie wszędzie podane są podwójne wartości: mleko mamy w pintach i litrach, wymiary mieszkań podane są w kwadratowych stopach i metrach, a na licznikach samochodów (tych nowszych) obok mili znajdziemy też kilometry.

5. Dobry na wszystko paracetamol.

No i dochodzimy do pierwszej wierutnej bzdury, bardzo popularnej w Polsce: nie ma po co chodzić do angielskiego lekarza, bo i tak dostaniemy tylko paracetamol.

Tak, dostaniemy zalecenie stosowania paracetamolu w przypadku przeziębienia, grypy lub innych chorób wirusowych. Dlaczego? Bo nie ma potrzeby podawać w tych przypadkach antybiotyku. Antybiotyk, jak sama nazwa wskazuje, zwalcza bakterie, nie wirusy. Choroby wirusowe leczy się objawowo, więc paracetamol, który jest przeciwgorączkowy i przeciwzapalny jest jak najbardziej na miejscu - zwalcza objawy. Polscy lekarze niestety chyba o tym zapominają i często dają antybiotyk "na wszelki wypadek", co skutkuje tym, że w krótkim czasie można się na antybiotyki uodpornić. Znane są takie historie, kiedy antybiotyk dostaje półtoramiesięczne dziecko na katar, ewentualnie dziecko trzymiesięczne - kaszlące, o którym lekarz mówi, że albo jest przeziębiony albo ma alergię, ale tak na wszelki wypadek. I po co?

Tu antybiotyk dostaje się gdy tego naprawdę potrzeba. Mój mąż raz dostał...

6. Masz zwierzę? A masz kota?

Ostatnio przeczytałam gdzieś w internetach, że w mieszkając w Londynie w wynajętym mieszkaniu bardzo ciężko jest mieć jakiekolwiek zwierzątko, bo właściciele posiadaczom takowych wynajmują niechętnie...

A i owszem, ale... Określenie "no pets" w ogłoszeniu o mieszkaniu zazwyczaj odnosi się jedynie do psa. Jeśli jesteś szczęśliwym niewolnikiem kota lub posiadasz inne zwierzątko (świnkę morską, koszatniczkę, rybki, węża, ptaszniki...) to mam dla ciebie radę: nie mów o tym. Nie należy cierpieć na nadszczerość. Kot to nie zwierzę w mieszkaniowym tego słowa znaczeniu. Ma to oczywiście swoje logiczne wytłumaczenie, jak wszystko w tym kraju: kot jest nieinwazyjny - nie szczeka, nie wyje, nie drapie podłóg. Drapie meble, ale mieszkań bez mebli jest równie dużo jak tych umeblowanych. Kot nie przeszkadza sąsiadom i nie obniża standardu mieszkania.

Znamienne jest to, że nasz agent w poprzednim mieszkaniu był u nas kilkakrotnie a kotów nie zauważył. Strasznie się zdziwił, kiedy spotkał się z nimi przy wyprowadzce...

7. Panie na prawo, panowie... też na prawo.

Zakoduj sobie drogi turysto i świeży, cieplutki emigrancie - na schodach ruchomych stoi się po prawej stronie. Zawsze. Przede wszystkim w metrze, ale jest to przyjęte również wszędzie indziej. I to akurat nie jest mit, w żadnym wypadku. Jeśli tylko nie chcesz zostać ofukany (w wersji łagodnej) lub staranowany i - jakby to nazwać - dosadnie napomniany (w wersji bardziej bezpośredniej) - trzymaj się tej zasady.

Lewa strona jest dla tych, którym schody jadą za wolno. A takich jest dużo. No, bo wyobraź sobie na przykład, że pracujesz w kawiarni położonej dwie minuty od wejścia do metra i zaczynasz pracę o 6.00 rano. Trasę masz wyliczoną wszystko dokładnie co do sekundy, żeby pospać jak najdłużej: szybkim krokiem na przystanek autobusowy, autobus o 5.19, stacja metra, winda, schody, pociąg, peron na stacji docelowej, slalom między innymi podróżnymi, schody ruchome w górę i nagle...

Linią Piccadilly z lotniska Heathrow przyjechała właśnie na wakacje czteroosobowa rodzina. Pech chciał, że nocują w hotelu, który stoi w bezpośrednim sąsiedztwie twojej kawiarni. A lot był dokładnie tak, że przyjechali do centrum tym samym pociągiem co ty. Jednak - niestety - w wagonie zatrzymującym się bliżej wyjścia na powierzchnię. I teraz stoją na schodach ruchomych, zastawiwszy walizkami całe przejście. A ty stoisz za nimi. A czas nieuchronnie zbliża się do godziny 6.00... Czujesz to? No to jeszcze jedna informacja: zapewne za chwilę z uśmiechem na ustach będziesz parzyć im kawę i podawać rogaliki, bo doba hotelowa zaczyna się od 12, pamiętasz?

8. Leworęczni, czy co?

Jak już jesteśmy przy stronach... Mam dla ciebie smutną wiadomość. Twoje auto jeździ po tej złej.

Ruch prawostronny wprowadził prawdopodobnie dopiero Napoleon, któremu do Wielkiej Brytanii nie udało się dotrzeć. Od starożytności ludzie, konie, wozy i inne pojazdy, zawsze i wszędzie jeździły stroną lewą. Zresztą pomyślmy logicznie, na przykładzie rycerstwa.

Wyobraź sobie turniej. Pojedynki na koniach. Jedzie na przeciw siebie dwóch zakutych w zbroje rycerzy, każdy ma na sobie masę żelastwa, musi panować nad koniem i jeszcze do tego machać mieczem, który lekki nie jest. Większość z nich jest praworęczna, to się nie zmieniło. I co - będzie jechał prawą stroną i próbował trafić przeciwnika znad łba swojego konia? Toć go sobie jeszcze uszkodzi!

9. Mistyczny polski chleb...

Ja tam nie wiem, ja polskiego chleba nie lubię. I nigdy nie lubiłam, nawet jak mieszkałam w Polsce. No ale ma on jakąś taką mistyczną otoczkę. I równie mistyczne jest to, że nie można go nigdzie w Londynie kupić...

Wybór krojonych jest w każdym Tesco. Sklepów polskich - i co za tym idzie również polskiego chleba - jest zatrzęsienie. A jak dobrze poszukać to można znaleźć i polskie piekarnie. Naprawdę!

10. A jacy głupi ci Anglicy! Liczyć nie potrafią.

Mój ulubiony mit: koszmarny poziom szkolnictwa w UK. O tym to ja mogę godzinami, ale będę się streszczać. Probimy to na zasadzie porównania:
  • W Polsce dziecko zaczyna obowiązkowo chodzić do szkoły w wieku 6/7 lat. Przedszkole? Jak się uda dostać. W UK trzylatek ma darmowe przedszkole (15 godzin tygodniowo), a do szkoły idzie pięciolatek.
  • Od tego roku edukacja obowiązkowa trwa do 18 roku życia. Biorąc pod uwagę, że dzieci idą do szkoły dwa lata wcześniej niż w Polsce daje im to już w wersji minimum dwa lata - przyjaznej - nauki więcej. Wcześniej - kiedy obowiązkowa edukacja była do 16 roku życia, brytyjskie dzieci uczyły się tyle samo co polskie, tylko po prostu zaczynały wcześniej.
  • No właśnie - obserwuję dzieci w Wielkiej Brytanii i dzieci w Polsce. I jakoś nie mogę pozbyć się myśli, że tutaj szkoła jest bardziej przyjazna dziecku...
  • To, że obowiązkowa nauka jest do 18 roku życia nie znaczy, że dzieciaki na niej kończą. Owszem, są i takie, ale są też takie w Polsce. I są takie, które uczą się dalej. Tylko, ze tu uczelnie wyższe reklamują się wynikiem 9 studentów na 10, którzy znajdują pracę w zawodzie, a w Polsce... 9 na 10 absolwentów się po studiach przekwalifikowuje. I kończy następne studia... I następne...
  • Tu dzieciakom w szkole mówi się "jak się nie będziesz uczyć to będzie pracować w McDonalds!" (autentyk). W Polsce w McDonalds pracują poloniści i socjologowie...
  • No i już ostatnie: być może program jest okrojony, być może dzieciom brak wiedzy ogólnej, mają luki w wykształceniu. Ale na pewno umieją wyszukiwać informacje. Ale co tak szczerze Ty, Drogi Czytelniku, pamiętasz ze szkoły? Nie lepiej, zamiast przechowywać w głowie informacje, po prostu umieć je znaleźć?


środa, 29 października 2014

Poczytam Ci Synku, poczytam Córeczko...

Myślałam długo nad tym o czym ma być dzisiejszy post książkowy... Natchnęło mnie właściwie dopiero dziś w południe, kiedy zaczęłam czytać pewną starą, bardzo zużytą już książkę pamiętającą nie tylko moje dzieciństwo. Mianowicie zaczęłam się zastanawiać, kiedy będę mogła poczytać ją na dobranoc moim dzieciom, kiedy będą odpowiednio duże... A od tego moje myśli prostą drogą potoczyły się do innych książek, które czytałam będąc dzieckiem i które chciałabym, żeby poznały moje dzieci. Nazbierałam ich dziesięć (niektóre to serie) i teraz zapraszam Was na zestawienie:

10 książek z mojego dzieciństwa, z którymi chciałabym zaprzyjaźnić moje dzieci



1. Książka, która właśnie dziś czytałam czyli Gałka od łóżka Mary Norton.

Cudowna, magiczna opowieść o trójce dzieci, które całkowitym przypadkiem spotykają na swej drodze początkującą czarownicę. A ta - żeby nie wydały jej sekretu - zaczarowuje gałkę odkręconą od łóżka najmłodszego chłopca, tak, by łóżko przenosiło dzieci w czasie i przestrzeni. Uwielbiam te książkę! Najbardziej opisy pracowni panny Price - odkąd pierwszy raz to przeczytałam, marzę o podobnej pracowni.

Mój egzemplarz pochodzi z 1966 roku i jest już w stanie złym. Ale jest mój. Na szczęście (dla zachęconych moim opisem nowych fanów Gałki), w nowym wydaniu (Wydawnictwo Dwie Siostry, jakże by inaczej!) są takie same, absolutnie cudowne ilustracje Jana Marcina Szancera.

2. Absolutnie niezbędny Kubuś Puchatek Alana Alexandra Milne. I Chatka Puchatka oczywiście też.

Był czas, kiedy klasyfikowałam ludzi zadając im jedno pytanie:
Kogo najbardziej lubisz z Kubusia Puchatka?
Już tego nie robię, ale Kubuś Puchatek musi być. Nie tylko w wersji filmowej (chociaż też, jak najbardziej), ale też w wersji czytanej. Bo jest wspaniały.

3. Ronja, córka zbójnika Astrid Lindgren.

To moja ulubiona książka tej autorki. Żadna Pippi się do Ronji nie umywa. W ogóle nic i nikt się do Ronji nie umywa. Ronja jest najmądrzejsza i najdzielniejsza. A w ramach bonusu przesłodkie Pupiszonki - czego trzeba więcej?

4. Jak już jesteśmy przy Astrid Lindgren to dodam jeszcze Dzieci z ulicy Awanturników i Lottę z ulicy Awanturników.

Wiecie, Dzieci z Bullerbyn są bardzo fajne. Naprawdę czytałam tę książkę z przyjemnoscią, ale... Już nigdy do niej nie wróciłam. Nie wiem dlaczego - być może świat przedstawiony był dla mnie za mało realny? Inaczej było - przynajmniej dla mnie - na ulicy Awanturników, która naprawdę w książce nazywa się ulicą Garncarzy, ale na Awanturników przemianował ją tatuś Jonasa, Mii i Lotty - bohaterów historii. Jak jest w żółtym domu przy ulicy Awanturników? Ciepło, rodzinnie i zwyczajnie. Trochę jak w Bullerbyn, ale bardziej prawdziwie. Tak, że każde "miastowe" dziecko może sobie wyobrazić, że właśnie tam się znajduje.

5. Przygody srebrnej piłki Adama Bahdaja.

To jedna z nielicznych książek, o których kompletnie zapomniałam, choć tego nie chciałam. Pamiętam tylko, ze strasznie mi się podobała, ale jeszcze do niedawna nie miałam pojęcia ani jaki miała tytuł, ani kto ją napisał. W ramach poszukiwania co to była za książka, która zaczynała się w sklepie z zabawkami i na pewno była o piłce, opowiedziałam początek mojej Musi i Siostrze, a one (bibliotekarki...) znalazły... I już niedługo przyjedzie do mnie z Polski, więc będę mogła sobie ją przypomnieć i poczytać dzieciom :)

6. Chłopcy z Placu Broni Ferenca Molnara.

Na samą myśl chce mi się płakać... Ale mimo to pozostaje moją ukochaną lekturą szkolną. Przyznaję otwarcie - kochałam się w Ferim Aczu i gdyby Lusia okazałaby się być chłopcem to nazywałaby się Franciszek między innymi z jego powodu.

7. Kjersti autorstwa Babbis Friis Baastad.

Następna książka do płakania... Nie wiem czy dam radę czytać ją moim dzieciom - jak moja siostrzenica była mniejsza to próbowałam czytać jej na dobranoc. Ale nie dawałam rady, bo nic nie widziałam przez łzy...

8. Cała seria o Mikołajku duetu Sempe/Goscinny.

No co tu dużo mówić - Mikołajek to fenomen. Najbardziej lubię część o wakacjach, ale nie znaczy to oczywiście, że innych nie lubię. Nasz rodzinny zestaw przeszedł w posiadanie mojej Siostry i jej dzieci (jakby nie patrzeć ma w domu syna Mikołajka...), więc będę musiała kupić sobie nowy. Na szczęście mam jeszcze trochę czasu.

9. Seria o Harrym Potterze J. K. Rowling.

Wychowane w Wielkiej Brytanii, akurat te książki, pewnie przeczytają sami. A ja będę im zazdrościć, że przeczytali w oryginale, a ja nie. Chociaż tłumaczenie Polkowskiego to żadna ujma dla Harry'ego Pottera.

To stosunkowo nowa (w sensie niedawno napisana) pozycja w moim zestawieniu, czytałam ją jako nastolatka (i to bliżej dziewiętnastu niż jedenastu lat...), a nie jako dziecko, ale jest dla mnie bardzo ważna - przy czekaniu na kolejne tomy upłynęła całą moja młodość.

Zresztą, należy już do klasyki.

10. Moje ukochane Opowieści z Narnii C. S. Lewisa.

Najcudowniejsza książka dla dzieci we wszechświecie. Opowieść, powstała ze skrzyżowania baśni, Biblii i legend arturiańskich, która ma wszystkie inne opowieści pod sobą. Nie ma drugiej takiej książki. Cokolwiek bym o niej nie napisała, to i tak będzie za mało. Moje dzieci muszą ją poznać, jak tylko do niej dorosną. Na razie kazałam czytać mężowi, który - o zgrozo! - nie czytał jej w dzieciństwie.

A Wy - jakie książki ze swojego dzieciństwa dali byście do czytania swoim dzieciom? Podzielcie się :)

Ten wpis powstał w ramach akcji Przygody z Książką:



poniedziałek, 27 października 2014

Klepsydra


Pragniemy z wielkim żalem zawiadomić, że Wyzwanie kreatywne: (Nie)Jedna sztuka sztuki, po krótkotrwałej chorobie zeszło z tego świata w ubiegłym tygodniu.


W smutku pogrążeni,
rodzina i przyjaciele.

Z ostatnim tematem zmierzyła się tylko Tereska, czego wynikiem jest półka na przyprawy:



Nawet ja nie dałam rady. Teresko, Pocopotka - przepraszam.

Mimo, że jestem nadkreatywna i mam milion pomysłów na minutę, to jednocześnie jestem tych pomysłów bardzo niepewna i potrzebuję potwierdzeń, że dobrze robię i akceptacji ze strony osób trzecich. Przy moim wyzwaniu odzew był zbyt mały, żebym była przekonana o słuszności sprawy. No nie czarujmy się - nie mam takiej charyzmy, żeby poderwać miliony. Nawet setek nie podrywam. Ani dziesiątek.

Być może przyjdzie taki czas, że powrócę z czymś nowym, świeżym, kreatywnym i porywającym miliony. Albo setki. Ale to nie był ten czas i to nie było to. Ale nie smućmy się na tym pogrzebie - jak już wspominałam, jestem nadkreatywna, wiec wymyślanie pewnie nie zajmie mi długo.

A na razie... Chyba przyszła pora zrobić coś dla siebie.

Mam 27 lat i chociaż nie mam zamiaru robić z okazji urodzin (wczorajszych :D) listy 30 rzeczy do zrobienia przed trzydziestką to jednak postanowiłam coś zrobić. No bo tak: sytuacja życiowa w miarę stabilna, służba w kościele funkcjonuje nieźle, mieszkanie urządzone, dzieci mam już wszystkie i to całkiem niemałe - jednego już po pół dnia w domu nie ma... To teraz ja.

Pierwszym krokiem jest to, że zaklepałam miejsce na świątecznym kiermaszu z rękodziełem. Co dalej? Będę Was informować :)

sobota, 25 października 2014

Sobotnie poranki

Sobota jest u nas w domu czymś na kształt dnia dziecka.

Często w soboty jestem z dziećmi cały dzień sama - rano Żuru idzie do pracy, a potem prosto z pracy - na próbę. Wraca jak dzieci już dawno śpią... Leniwą sobotę spędzamy bez Taty, a jemu żal, bo też by sobie chętnie poleniuchował, ale sobota to jedyny dzień, w którym nigdzie się nie śpieszymy.

W sobotni poranek jest czas na łóżkowe przytulanki - czasem w łóżku rodziców, czasem już na dole, w łóżku Wojtka do którego pakujemy się - ja i Lusia.
I jest czas na matczyne dosypianie, kiedy niecnie puści się dzieciom bajkę.
Potem - śniadanie. W soboty koniecznie ciepłe, gotowane razem z dziećmi siedzącymi na blacie. Dziś: ryż na mleku z gruszkami.


Koniecznie zjedzone w piżamach! Matka w tym czasie popija zieloną herbatę, śniadanie zjada później.

A co po śniadaniu? Piżamowe dzwonienie do Babci, piżamowe czytanie książeczek, oglądanie bajek i serialu (to matka), zabawa. Aż zastaje nas południe wiec się wreszcie trzeba ubrać :)

Nigdy nie lubiłam chodzić w piżamie - dziwne co te dzieci robią z człowiekiem :D

środa, 22 października 2014

Obrazy

Jak zamykam oczy... A czasem nie muszę nawet zamykać... Widzę obrazy.

Sfinksy.
Bułka i frankfuterki na ławce.
Ścieżka nad torami.
Piwo w Guga.
Tył siedzenia z autobusie.
Plecak na górnej półce.
Rysy na suficie.
Obskurny pokój do wynajęcia.
Dwa laptopy.
Zielona guma do żucia.
Tagliatelle.
Mury siedziby bractwa rycerskiego.
Bob na ścianie.
Róże - płomyczki.
Korkociąg wbity w ziemię.

Twarz za szybą.
Elektryczne na scenie.
Zielona kurtka.
Niebiesko-biały gmach biblioteki.
Płot Wesołego.
Kormorany.
Drzewo.
Krąg.
Ruda wiewiórka.
Stół w zakrystii.
Korytarz.
Tor na pętli 50.
Dworek.
Kurczak słodko-kwaśny.
Okno tramwaju.
Stadion GKSu.
Nietoperz.
Żółte firanki...

Nie mam ista, nie potrzebuję. Mam to o czym chcę pamiętać przed oczami. A czasem to o czym nie chcę również...

To obrazów czasem dochodzą smaki, czasem uczucia, czasem muzyka.

Najważniejsze, że ostatnia grupa jest najliczniejsza.

17, 19, 26, 13, 17, 25, 31, 17.

Dziękuję.





niedziela, 19 października 2014

Deszczowo

Miałam wielkie plany... Chciałam zrobić na to deszczowe wyzwanie londyńską panienkę w deszczu, ale nie zdążyłam. No bywa.

Panienkę zrobię innym razem a tymczasem pokażę wam, co deszczowego zrobiły dziewczyny i co wygrzebałam z moich starych prac radosnotwórczych.

Dziś zaczynamy od Tereski, która napisała do mnie tak:

"Ponieważ deszcz mi się wybitnie kojarzy ostatnio z jesienią i złymi warunkami atmosferycznymi przedstawiam zegar zrobiony wczoraj w czasie czekania na gościa z samolotu, który wylądował w Poznaniu zamiast Bydgoszczy, właśnie ze względu na złe warunki atmosferyczne. No i jeszcze w czasie deszczowej jesieni cofnę sobie za tydzień ten zegar o godzinkę z nadzieja, ze moje dziecko też się samo przestawi tej cudnej nocy i pośpi godzinkę dłużej (matko głupich...). Pragnę zauważyć ze mi się seria stworzyła z prasówką :)"

No i zegar Tereski: 


Pocopotka natomiast zrobiła piękną bransoletkę, która wygląda jak upleciona z kropelek:


A ode mnie coś na kształt kolażu? Ilustracji do wiersza? Nieważne. Wygląda o tak:


Na białym tle tekst Deszczu jesiennego Leopolda Staffa.

A w tym tygodniu chciałam wam zaproponować wybranie się na spacer i złapanie ostatnich ciepłych promieni słońca, a także nazbieranie liści!


No i piosenka:


Zasady ciągle te same:
  1. Bawić może się każdy - wystarczą dobre chęci i jakieś miejsce do publikowania: blog, facebook, pinterest itp.
  2. Wyzwanie trwa od niedzieli do niedzieli, to znaczy, że w niedzielę podaję temat, a tydzień później - też w niedzielę, robię zestawienie tego co mi nadesłałyście (poproszę o linki w komentarzach). Później, jak kogoś natchnie, to też można przesyłać, tylko automatycznie praca ukaże się w kolejnym zostawieniu.
  3. W notce podsumowującej pokazuję moją pracę (wiem, w środę mówiłam, że będę to robić w notce z tematem, ale chcę się bawić w tym samym czasie co Wy!), a także podaję następny temat.
  4. Bawimy się od dziś, aż nam się znudzi :) Temat będzie pojawiać się co tydzień. Nie ma przymusu brania udziału w każdym wyzwaniu, można w co drugim, albo jeszcze z inną częstotliwością.
  5. Jedyny wymóg co do pracy to to, by była luźno związana z tematem, poza tym może być to jakakolwiek forma sztuki lub rękodzieła, albo cokolwiek, co można nazwać kreatywnym: od form plastycznych, przez kreatywne zabawy z dziećmi i kulinaria, aż do słowa pisanego.
  6. I na koniec - standard, ale jakże ważny: umieszczamy podlinkowany banerek w notce prezentującej naszą sztukę i komentujemy nawzajem swoje prace, żeby było miło.
Miłego :)

piątek, 17 października 2014

Wannowo

Wojtek w wannie psika Lusię wodą po brzuchu, a ona się śmieje.
Wojtuś: Lusia, jeszcze?
Lusia: Jeście!
Wojtuś: Umiesz powiedzieć jeszcze! Jesteś chłopczykiem!


____________________________

A ja tymczasem założyłam sobie fanpejdża na facebooku, dojrzałam wreszcie do tego. Jeszcze muszę ogarnąć jak zrobić fanpejdżowe okienko na blogu, a na razie możecie mnie polubić tam.

środa, 15 października 2014

Abstrakcja dla małych

Książka, którą chcę Wam dziś zaprezentować jest... Hmmm... Dziwna.



Może zacznę od tego co mówi o niej autor, Sven Nordqvist:

Pomysł stworzenia tej książki po raz pierwszy pojawił się 25 lat temu. Miała to być podróż przez bajeczne krajobrazy stanowiące jedną długą, spójną ilustrację. Z początku nie było żadnego tekstu, ważne były tylko obrazy. Potem pomyślałem, że jednak należy je opatrzyć jakimś tekstem (...).

Tekst miał być na tyle samodzielny, aby dziecko i bez niego miało radość z książki. Historia opowiada o młodszym bracie szukającym siostry, która zniknęła. (...) Podczas poszukiwań wspomina to, co się wcześniej wydarzyło, tak że i my poznajemy jego siostrę, choć na każdej rozkładówce widoczna jest jedynie jako mała kropka.

W zasadzie nie ma nic więcej do dodania, ale ja jestem grafomanka, więc dodam :)

Obrazki w tej książce to zbiór abstrakcyjnych krajobrazów, pełnych przedmiotów kompletnie nie na swoim miejscu i nienaturalnych rozmiarowo postaci, zachowujących się conajmniej niezwyczajnie. A jednocześnie - wszystko to tworzy całość tak spójną, że - właśnie - jest to tak naprawdę jedna ilustracja (szkoda, że nie wydają tej książki w formie harmonijki...).

Teraz będzie dużo obrazków, bo nie mogłam się zdecydować, które mam pokazać

Mały Myszek, w poszukiwaniu swojej siostry leci z dużym Myszem balonem zrobionym z gruszki.


Tutaj fajnie widać, ze to tak naprawdę jeden długi obrazek - zaznaczyłam miejsce, w którym górą staje się płaszcz dziadka z fajką z poprzedniej strony.


Podobno mysia siostra jest gdzieś na każdej rozkładówce - na niektórych nie udało mi się jej znaleźć, na przykład na tej (ten obrazek i obrazek powyżej).


A tu znalazłam! Widzicie jaka jest malutka? To wyzwanie nie tylko dla małych, ale też dla dużych!





Jak widać autor nie zapomniał też zastosować złudzeń optycznych...



Na końcu braciszek szczęśliwie znajduje swoją siostrzyczkę... w domu. I okazuje się, że ona przez cały czas go szukała, bo chciała mu coś pokazać! Ciekawe, czy zobaczył to z balonu?


Mój syn (3 i pół roku) uwielbia oglądać obrazki w tej książce. Śmieszą go na równi z tym, ze Tata ma na imię Paweł, a drzewo wygląda jak marchewka. Ja bym jej pewnie nie kupiła, przynajmniej przez jeszcze dwa, trzy lata, ale był to prezent, jak widać trafiony. I myślę, że posłuży jeszcze długo, zarówno jemu jak i jego siostrze...

Ten post powstał w ramach projektu Przygody z ksiażką.



wtorek, 14 października 2014

Boho w salonie

Poprzestawiałam meble!

Tak, znowu. Za długo tak samo było. Poza tym coś mi nie pasowało. A teraz już pasuje, o! I posprzątałam przy okazji na regale, na którym nie wiem czemu, jakoś samoczynnie, ciągle robi się bałagan: pełno karteluszek, pierdułek, długopisów, zabawek i innego syfu się tam zbiera. No a jak już poprzestawiałam i posprzątałam to postanowiłam to uwiecznić, bo mój salon już prawie prawie wygląda tak jak ma wyglądać.

Kawałki (no dobra, okno...) mogliście zobaczyć, kiedy pokazywałam Wam mandalę. A teraz wygląda to tak:


Na pustym wieszaczku ma wisieć gitara, która chwilowo czeka na remont. Zegar wisi tymczasowo, bo nie pasuje, ale jakiegoś potrzebujemy. Jak dorobimy się pasującego to ten powędruje do sypialni.

Koszyczkowe pudełko służy jako praktyczny pojemnik do przechowywania chusteczek w nieatrakcyjnych opakowaniach ewentualnie jako podstawka wentylacyjna do laptopa (bo dziurawe :P).

No i tu się wydało, że musiałam zapalić światło o trzeciej po południu. Ale od dwóch dni cały czas pada, a ten pokój jest dość niekorzystnie oświetlony.



Książki poukładane kolorystycznie. Jak układałam to moja siostra zastanawiała się, ile takie ułożenie - niepraktyczne - wytrzymam. A ja je sobie nawet chwalę :)
Mandala się jakoś na zdjęciach nie znalazła... Teraz wisi nad regałami, na środku. W planach mam namalowanie jeszcze dwóch - jedna zawiśnie na miejscu zegara, a druga nad kanapą :) Natomiast na kanapie stanowczo potrzebujemy więcej poduszek, na przykład takiej w biało-czarne paski! I jeszcze kilku. I dywanu - już nawet sobie go znalazłam, ale chwilowo mojemu portfelowi po niego nie po drodze.

Mam nadzieję, że wyszło chociaż trochę boho, co?

poniedziałek, 13 października 2014

Rozmowy z Synem


I
Wojtuś i Żuru wychodzą do przedszkola.
Wojtuś: A gdzie moja kurteczka?
Żuru: No przecież masz ją na sobie.
Wojtuś: Ale taka zielona kurteczka!
Żuru: No masz zieloną kurteczkę, już założyliśmy.
Wojtuś: Taki zielony bag!
Żuru: Aaaaa! Teczka!

II
Mil: Wojtek, sięgniesz, żeby zapalić światło?
Wojtuś (przejęty swym smutnym losem): Nie mogę, jestem taki za malutki...

III.
Wojtuś: Żuru...
Mil: Może "tatusiu"?
Wojtuś: Moze Paweł? Hyhy, śmiesznie.

IV
Żuru sprząta w pokoju dziecięcym.
Wojtuś: Czy mogę ci w czymś pomóc?
Żuru: Tory trzeba pozbierać...
Wojtuś: No to nie.
I poszedł...

A na zakończenie trzy słowa - najpiękniejsze - w wykonaniu mojego syna:
- marańcze, czyli pomarańcze,
- skudne, czyli paskudne
i najlepszy moim zdaniem:
- mirondon - pomidor :D

niedziela, 12 października 2014

Co nam wykropiło?

Wyzwanie z tego tygodnia ogłaszam wyzwaniem kiepskich zdjęć. Tylko Pocopotka zrobiła zdjęcia na jakimś poziomie... Na szczęście to co jest na zdjęciach reprezentuje lepszy poziom :)

Na jedynym jakościowo dobrym zdjęciu w tym wyzwaniu - kartka na Dzień Nauczyciela od Pocopotki:



Tereska zrobiła pudełko na niemowlęce pamiątki:


A u mnie powstały robocie obrazki - dwa:



Obrazki są smutne, bo nie mają jeszcze ramek, ale jakoś mi do IKEi nie po drodze. Jak będą miały ramki (i będą wesołe :D) to Wam je pokażę jeszcze raz, mam nadzieję, ze na lepszych zdjęciach.

A w tym tygodniu, na przekór niepogodzie, proponuję pobawić się deszczem! Dodajmy deszczowi uśmiechu :)

Zdjęcie wyjątkowo nie jest kradzione z Pinteresta, a zrobił je mój Szfagier.
W ramach bonusu - piosenka, bo stwierdziłam, że do każdego tematu będę dokładać trochę muzyki :) Piosenki - tej akurat - mogliście się spodziewać, ale może nie spodziewaliście się tego wykonania. A ja właśnie to wykonanie lubię najbardziej :D


Dla przypomnienia zasady:
  1. Bawić może się każdy - wystarczą dobre chęci i jakieś miejsce do publikowania: blog, facebook, pinterest itp.
  2. Wyzwanie trwa od niedzieli do niedzieli, to znaczy, że w niedzielę podaję temat, a tydzień później - też w niedzielę, robię zestawienie tego co mi nadesłałyście (poproszę o linki w komentarzach). Później, jak kogoś natchnie, to też można przesyłać, tylko automatycznie praca ukaże się w kolejnym zostawieniu.
  3. W notce podsumowującej pokazuję moją pracę (wiem, w środę mówiłam, że będę to robić w notce z tematem, ale chcę się bawić w tym samym czasie co Wy!), a także podaję następny temat.
  4. Bawimy się od dziś, aż nam się znudzi :) Temat będzie pojawiać się co tydzień. Nie ma przymusu brania udziału w każdym wyzwaniu, można w co drugim, albo jeszcze z inną częstotliwością.
  5. Jedyny wymóg co do pracy to to, by była luźno związana z tematem, poza tym może być to jakakolwiek forma sztuki lub rękodzieła, albo cokolwiek, co można nazwać kreatywnym: od form plastycznych, przez kreatywne zabawy z dziećmi i kulinaria, aż do słowa pisanego.
  6. I na koniec - standard, ale jakże ważny: umieszczamy podlinkowany banerek w notce prezentującej naszą sztukę i komentujemy nawzajem swoje prace, żeby było miło.
Miłego :D