Przeciętny Polak wie o życiu w Anglii wiele... Z opowieści przyjaciół/rodziny na emigracji albo z wpisów na blogach emigrantek. Tyle, że mamy, my Polacy, nieznośną skłonność do wynoszenia na piedestał wszystkiego co polskie i przyjmowania za pewnik, że coś co jest inne jest na pewno złe, a przynajmniej dziwaczne. Nieważne, czy mieszkamy w Polsce, czy ją opuściliśmy. Ja w Londynie mieszkam od pięciu lat, a pięć lat wcześniej zaczęłam przyjeżdżać tu w odwiedziny i na wakacje. Przyzwyczaiłam się. Przywykłam. Zrozumiałam. Nauczyłam się doceniać. Zaczęłam kochać wszystkie angielskie dziwactwa. Wszyscy je znamy... Ale czy to faktycznie jest takie dziwne i co tak naprawdę się pod nimi kryje?
1. Łazienka pełna pułapek...
Wszyscy wiedzą o tym chorym pomyśle dwóch kranów... Dodajmy do tego jeszcze sznurek zamiast zwyczajnego włącznika światła i brak kontaktu w łazience i panika gotowa. No bo jak tu po ciemku (jak nie znajdziemy sznurka) umyć zęby szczoteczką elektryczną w zimnej lub wrzącej wodzie?
Po pierwsze - sznurki są, owszem, ale w zasadzie rzadziej niż mogłoby się wydawać. "Zaliczyłam" tutaj już pięć mieszkań i to w którym mieszkam teraz jest pierwszym, w którym mam sznurek. Moja siostra nie miała sznurka w łazience nigdy, w mieszka tu już lat dziesięć. Na wszystkie mieszkania znajomych, u których byłam te ze sznurkami mogę policzyć na palcach jednej ręki.
Po drugie - kontakty. Faktycznie, zwykłego kontaktu, takiego co ma 230V, w łazience nie znajdziemy. Ale już takie na 115V, żeby podłączyć szczoteczkę elektryczną lub golarkę - spokojnie. Może nie wszędzie, ale często. Więc to czego nie da się zrobić w innym pomieszczeniu - zrobimy w łazience.
Trzecie - najdziwniejsze - dwa krany. No chory pomysł, nie? No chory. Według jednej wersji - znalezionej w internecie - wprowadzono to w czasie wojny, żeby zmusić obywateli do oszczędzania wody. Według innej - ciepła woda w Wielkiej Brytanii jest dostarczana do mieszkań pod innym ciśnieniem niż zimna i dwa krany zakłada się, żeby uniknąć chlapania. Coś w tym jest, bo nawet jak kran jest jeden, to woda się nie miesza - można wyraźnie wyczuć w strumieniu cześć zimną i cześć ciepłą. I chlapie strasznie. No właśnie - jak jest jeden kran! Tak, takie cuda też się zdarzają! I to wcale nie rzadko. A prócz tego w większości mieszkań na piecyku można ustawić sobie temperaturę wody (ciepłej), więc luz. Ja mam dwa krany także w kuchni i dzięki temu mogę spokojnie zmywać odkręcając tylko czerwony kurek. I nie chlapie!
2. Która godzina?
W szkole dowiedziałam się, że jak chcę zapytać Anglika (Hindusa/Ghanijczyja/Japończyka/Araba/Pakistańczyka/Włocha/Srilańczyka/Rosjanina - jeśli akurat jestem w Londynie a nie na jakiejś wsi...) to muszę być przygotowana na to, że godziny występują tylko od 1 do 12, minuty podzielone są na kwadranse, a całość opatrzona jest jeszcze określeniem przed południem/po południu.
No pytałam kilka razy o godzinę i sprawdzałam ją również w różnych miejscach i zawsze był to format liczbowy, 24-godzinny. Czary? Nie...
Oni naprawdę używają systemu 24-godzinnego. System 12-godzinny, ze słynnym AM i PM odchodzi powoli w zapomnienie. Owszem, zdarza się, głównie w piśmie, ale w życiu nikt mi nie odpowiedział na pytanie o godzinę, że jest "kwadrans do trzeciej po południu".
3.W kolejce do komunikacji miejskiej.
W liceum moja znienawidzona nauczycielka angielskiego opowiadała historie o tym, że w Londynie ludzie ustawiają się w kolejce do autobusu. Nie, że wchodzą po kolei - że jeszcze na przystanku tworzy się kolejka i czasem stoi na całej ulicy. O jakaż byłam zawiedziona, kiedy okazało się to nieprawdą! Kolejkę do autobusu widziałam jeden jedyny raz, ale za to jaką... Była imponująca, miała z 10 metrów. Kolejki to - niestety - już relikt przeszłości.
Za to machanie na autobus jest ciągle na czasie. Tak - to akurat prawda, na przystanku, kiedy jedzie autobus, który nas interesuje machamy na niego tak jakbyśmy łapali stopa. Ale bez paniki - chociaż zwyczajowo macha się na wszystkich przystankach to jak o tym zapomnimy, autobus też się zatrzyma. Konieczne jest tylko machanie na przystankach opisanych jako "na żądanie", inaczej autobus nie stanie.
4. Funty, kamienie i jardy.
Tak, to prawda, Anglicy używają zupełnie innych miar i wag niż cała Europa. Ale biorą pod uwagę to, że obcokrajowcy ich nie znają i prawie wszędzie podane są podwójne wartości: mleko mamy w pintach i litrach, wymiary mieszkań podane są w kwadratowych stopach i metrach, a na licznikach samochodów (tych nowszych) obok mili znajdziemy też kilometry.
5. Dobry na wszystko paracetamol.
No i dochodzimy do pierwszej wierutnej bzdury, bardzo popularnej w Polsce: nie ma po co chodzić do angielskiego lekarza, bo i tak dostaniemy tylko paracetamol.
Tak, dostaniemy zalecenie stosowania paracetamolu w przypadku przeziębienia, grypy lub innych chorób wirusowych. Dlaczego? Bo nie ma potrzeby podawać w tych przypadkach antybiotyku. Antybiotyk, jak sama nazwa wskazuje, zwalcza bakterie, nie wirusy. Choroby wirusowe leczy się objawowo, więc paracetamol, który jest przeciwgorączkowy i przeciwzapalny jest jak najbardziej na miejscu - zwalcza objawy. Polscy lekarze niestety chyba o tym zapominają i często dają antybiotyk "na wszelki wypadek", co skutkuje tym, że w krótkim czasie można się na antybiotyki uodpornić. Znane są takie historie, kiedy antybiotyk dostaje półtoramiesięczne dziecko na katar, ewentualnie dziecko trzymiesięczne - kaszlące, o którym lekarz mówi, że albo jest przeziębiony albo ma alergię, ale tak na wszelki wypadek. I po co?
Tu antybiotyk dostaje się gdy tego naprawdę potrzeba. Mój mąż raz dostał...
6. Masz zwierzę? A masz kota?
Ostatnio przeczytałam gdzieś w internetach, że w mieszkając w Londynie w wynajętym mieszkaniu bardzo ciężko jest mieć jakiekolwiek zwierzątko, bo właściciele posiadaczom takowych wynajmują niechętnie...
A i owszem, ale... Określenie "no pets" w ogłoszeniu o mieszkaniu zazwyczaj odnosi się jedynie do psa. Jeśli jesteś szczęśliwym niewolnikiem kota lub posiadasz inne zwierzątko (świnkę morską, koszatniczkę, rybki, węża, ptaszniki...) to mam dla ciebie radę: nie mów o tym. Nie należy cierpieć na nadszczerość. Kot to nie zwierzę w mieszkaniowym tego słowa znaczeniu. Ma to oczywiście swoje logiczne wytłumaczenie, jak wszystko w tym kraju: kot jest nieinwazyjny - nie szczeka, nie wyje, nie drapie podłóg. Drapie meble, ale mieszkań bez mebli jest równie dużo jak tych umeblowanych. Kot nie przeszkadza sąsiadom i nie obniża standardu mieszkania.
Znamienne jest to, że nasz agent w poprzednim mieszkaniu był u nas kilkakrotnie a kotów nie zauważył. Strasznie się zdziwił, kiedy spotkał się z nimi przy wyprowadzce...
7. Panie na prawo, panowie... też na prawo.
Zakoduj sobie drogi turysto i świeży, cieplutki emigrancie - na schodach ruchomych stoi się po prawej stronie. Zawsze. Przede wszystkim w metrze, ale jest to przyjęte również wszędzie indziej. I to akurat nie jest mit, w żadnym wypadku. Jeśli tylko nie chcesz zostać ofukany (w wersji łagodnej) lub staranowany i - jakby to nazwać - dosadnie napomniany (w wersji bardziej bezpośredniej) - trzymaj się tej zasady.
Lewa strona jest dla tych, którym schody jadą za wolno. A takich jest dużo. No, bo wyobraź sobie na przykład, że pracujesz w kawiarni położonej dwie minuty od wejścia do metra i zaczynasz pracę o 6.00 rano. Trasę masz wyliczoną wszystko dokładnie co do sekundy, żeby pospać jak najdłużej: szybkim krokiem na przystanek autobusowy, autobus o 5.19, stacja metra, winda, schody, pociąg, peron na stacji docelowej, slalom między innymi podróżnymi, schody ruchome w górę i nagle...
Linią Piccadilly z lotniska Heathrow przyjechała właśnie na wakacje czteroosobowa rodzina. Pech chciał, że nocują w hotelu, który stoi w bezpośrednim sąsiedztwie twojej kawiarni. A lot był dokładnie tak, że przyjechali do centrum tym samym pociągiem co ty. Jednak - niestety - w wagonie zatrzymującym się bliżej wyjścia na powierzchnię. I teraz stoją na schodach ruchomych, zastawiwszy walizkami całe przejście. A ty stoisz za nimi. A czas nieuchronnie zbliża się do godziny 6.00... Czujesz to? No to jeszcze jedna informacja: zapewne za chwilę z uśmiechem na ustach będziesz parzyć im kawę i podawać rogaliki, bo doba hotelowa zaczyna się od 12, pamiętasz?
8. Leworęczni, czy co?
Jak już jesteśmy przy stronach... Mam dla ciebie smutną wiadomość. Twoje auto jeździ po tej złej.
Ruch prawostronny wprowadził prawdopodobnie dopiero Napoleon, któremu do Wielkiej Brytanii nie udało się dotrzeć. Od starożytności ludzie, konie, wozy i inne pojazdy, zawsze i wszędzie jeździły stroną lewą. Zresztą pomyślmy logicznie, na przykładzie rycerstwa.
Wyobraź sobie turniej. Pojedynki na koniach. Jedzie na przeciw siebie dwóch zakutych w zbroje rycerzy, każdy ma na sobie masę żelastwa, musi panować nad koniem i jeszcze do tego machać mieczem, który lekki nie jest. Większość z nich jest praworęczna, to się nie zmieniło. I co - będzie jechał prawą stroną i próbował trafić przeciwnika znad łba swojego konia? Toć go sobie jeszcze uszkodzi!
9. Mistyczny polski chleb...
Ja tam nie wiem, ja polskiego chleba nie lubię. I nigdy nie lubiłam, nawet jak mieszkałam w Polsce. No ale ma on jakąś taką mistyczną otoczkę. I równie mistyczne jest to, że nie można go nigdzie w Londynie kupić...
Wybór krojonych jest w każdym Tesco. Sklepów polskich - i co za tym idzie również polskiego chleba - jest zatrzęsienie. A jak dobrze poszukać to można znaleźć i polskie piekarnie. Naprawdę!
10. A jacy głupi ci Anglicy! Liczyć nie potrafią.
Mój ulubiony mit: koszmarny poziom szkolnictwa w UK. O tym to ja mogę godzinami, ale będę się streszczać. Probimy to na zasadzie porównania:
- W Polsce dziecko zaczyna obowiązkowo chodzić do szkoły w wieku 6/7 lat. Przedszkole? Jak się uda dostać. W UK trzylatek ma darmowe przedszkole (15 godzin tygodniowo), a do szkoły idzie pięciolatek.
- Od tego roku edukacja obowiązkowa trwa do 18 roku życia. Biorąc pod uwagę, że dzieci idą do szkoły dwa lata wcześniej niż w Polsce daje im to już w wersji minimum dwa lata - przyjaznej - nauki więcej. Wcześniej - kiedy obowiązkowa edukacja była do 16 roku życia, brytyjskie dzieci uczyły się tyle samo co polskie, tylko po prostu zaczynały wcześniej.
- No właśnie - obserwuję dzieci w Wielkiej Brytanii i dzieci w Polsce. I jakoś nie mogę pozbyć się myśli, że tutaj szkoła jest bardziej przyjazna dziecku...
- To, że obowiązkowa nauka jest do 18 roku życia nie znaczy, że dzieciaki na niej kończą. Owszem, są i takie, ale są też takie w Polsce. I są takie, które uczą się dalej. Tylko, ze tu uczelnie wyższe reklamują się wynikiem 9 studentów na 10, którzy znajdują pracę w zawodzie, a w Polsce... 9 na 10 absolwentów się po studiach przekwalifikowuje. I kończy następne studia... I następne...
- Tu dzieciakom w szkole mówi się "jak się nie będziesz uczyć to będzie pracować w McDonalds!" (autentyk). W Polsce w McDonalds pracują poloniści i socjologowie...
- No i już ostatnie: być może program jest okrojony, być może dzieciom brak wiedzy ogólnej, mają luki w wykształceniu. Ale na pewno umieją wyszukiwać informacje. Ale co tak szczerze Ty, Drogi Czytelniku, pamiętasz ze szkoły? Nie lepiej, zamiast przechowywać w głowie informacje, po prostu umieć je znaleźć?
Ja słyszałam, że co piąty student w Polsce jest bezrobotny, w UK co piąty jest milionerem :)
OdpowiedzUsuńNo a chleba mi jednak brakuje... takiego z chrupiącą skórką.
Antybiotyki... w Anglii lekarze rodzinni przypisuja niemal wylacznie amoksycyline, na ktora co moglo i tak sie juz uodpornilo, bo antybiotyk ten jest na rynku od lat szescdziesiatych ubieglego wieku. Jest to antybiotyk o szerokim spektrum dzialania i ma parszywe objawy uboczne. Stosowac go moze i mozna wsrod populacji, ktora z antybiotykami nie miala wiele do czynienia, ale nie wsrod przybyszow, ktorzy w swoich wlasnych krajach lykali antybiotyki jak landrynki (np. Polska) lub moga je kupic w kiosku z gazetami (np. Indie). Ani tez w kraju, w ktorym jest tylu emigrantow, z kazdego konca swiata. Sekretnie podejrzewam, ze Anglicy przypisuja amo, bo taka tradycja... Amo zostala zsyntetyzowana na Wyspach i wiadomo... co nasze to najlepsze. Dwa krany, dywan w toalecie i amo. Ich wybor. Natomiast, swiadomosc lekarzy rodzinnych na temat zazywania antybiotykow (mieszkalam w UK siedem lat) byla dosc niska. Radzono mi, na przyklad by odstawic lek 'gdy tylko poczuje sie lepiej'. Nie bylo zadnej alternatywy w lerczeniu dzieci. Corka ma odmawiala przyjmowania amo, bo oferowano wylacznie zawiesine o smaku truskawkowym, ktora trzeba bylo podawac bardzo czesto. (Kto nie uprawial zapasow z wijaca sie dwulatka, gdzie stawka bylo wlanie do dzioba leku, a nastepnie jego spektakularne wyrzyganie, modus: projectile vomiting, w odstepach czterogodzinnych, nic nie wie o zyciu :-) Gdy poprosilam o konkretny lek (jestem mikrobiologiem klinicznym, pracowalam w zawodzie, znam konsekwencje, etc) mniej obciazajacy i bardziej celowany (miedzy innymi wlasnie po to, aby wyleczyc, a nie mutowac bakteryjne niedobitki), lekarz odmowil zaslaniajac sie algorytmami NHS. 'Przypisuje tylko to, co mam w instrukcji. Jesli kontrola wykaze, ze przypisalem cos innego, zaplace kare.' Czyli jesli nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniadze. Na szczescie w nieszczesciu, ratowala nas niemeicka sluzba zdrowia, ktora dobiera lek pod konkretna chorobe i pacjenta (na przyklad, zeby nie meczyc dziecka, antybiotyk podawany, co osiem godzin, w zawiesinie o wybranym smaku).
OdpowiedzUsuńBron Boze, nie porownuje NHS z polska, czy inna sluzba zdrowia. Nie. Ale zeby dostac sie do specjalisty w UK trzeba byc nieslychanie upartym, upierdliwym, bo profilaktyka zdrowotna mieszkancow Wyspy jest mizerniutka i wierza w paracetamol oraz w 'co cie nie zabije to cie wzmocni'. Pamietam jak sie hiperwntylowaly moje angielskie kolezanki z pracy, wiekszosc po studiach medycznych, biologicznych, z doktoratami, gdy opowiadalam, ze co roku chodze do ginekologa na kontrole, profilaktycznie. Czemu, jak, po co, musisz sie rozbierac? Bez komentarza.
Rok temu przeprowadzilismy sie do Niemiec. Tu moje corki maja ... o mujeju... prawdziwego pediatre! Lekarza, ktory zna sie na chorobach dzieciecych, ale i umie z dzieckiem rozmawiac, tak, aby nie pozostawic traumy.
Raz nam sie udalo na Wyspie spotkac lekarke, ktora to potrafila. No, ale ona miala piecioro swoich dzieci.
Zatem, choc nikomu nie bronie, ja tam w kwestii przypisywania paracetamolu i innych lekow pozostane oziebla :-)
Ach, i jest jeszcze kwestia odroznienia infekcji bakteryjnej od wirusowej. Sa kraje, w ktorych za pomoca szybkich testow robi to juz niemal w poczekalni recepcjonistka/pielegniarka. Na Wyspie ich sie nie robi, wiec to rosyjska ruletka. Przy pierwszej wizycie dostajesz paracetamol. Jesli wyzdrowiejesz to dobrze, jesli nie - wrocisz do lekarza po recepte na amo. Z infekcja bedziesz chodzic do pracy i zarazal innych, bo lekarz nie wypisuje zwolnien. Gdy zachorowalam na wietrzna ospe, rodzinny rzekl, ze nie widzi przeszkod, zebym chodzila do pracy 'bylebym tylko unikala kobiet w pierwszym trymestrze ciazy'. Tak, teraz to nawet smieszne.Wzielam urlop i tyle. Inni nie brali i tak sie ten bakteryjno-wirusowy biznes krecil.
UsuńA to ciekawe... Bo jak mój mąż dostał wietrzej ospy (trzy miesiące temu) to przy okazji diagnozowania był od razu odseparowany, a potem nie chodził do pracy dwa tygodnie. Co do ginekologa - osobiście nie jestem fanką macania, moim zdaniem wystarczą badania profilaktyczne typu cytologia, na którą tutaj kładzie się dużo większy nacisk niż na przykład w Polsce. A jeśli o sam paracetamol i antybiotyki chodzi to jestem zwolenniczką dawania szansy organizmowi, a nie faszerowania chemią przy każdej okazji. Ale może ja dziwna jestem :)
UsuńU mnie wlasnie kolejki na przystankach sa zawsze, godziny tez system 12 godzinny. :D
OdpowiedzUsuń