wtorek, 31 stycznia 2012

W hołdzie mojej Siostrze

Dzięki Mojej Siostrze Królewnie nie straciłam dzisiaj:

- dowodu osobistego, jedynego mojego dokumentu (prócz aktu ślubu) wystawionego na moje aktualne nazwisko i jedynego dokumentu uprawniającego mnie do przekraczania granic na terenie Unii Europejskiej,
- karty bankomatowej,
- ojsterki (taki bilet w sensie...) z naładowanym biletem na autobusy i metro na najbliższy tydzień od dzisiaj,
- kart (mojej i mojego syna) identyfikacyjnych do przychodni lekarskiej,
- kodu do konta internetowego,
- karty (mojej Siostry - nota bene) z punktami z najpopularniejszej tutaj drogerii,
- karty z punktami z fajnej kanapczarni,
- karty z punktami z Costy,
- w połowie pełnej karty z pieczątkami z kawiarni Marks&Spencer,
- trzech pełnych kart z pieczątkami z mojej kawiarni,
- dwóch znaczków pocztowych na listy do Ameryki Północnej.

Więc - ta notka jest pisana w hołdzie i darze dla Mojej Siostry Królewny, która poszła dziś po mnie do toalety w kawiarni, chociaż wcale jej się nie chciało. Fajna jest, nie?

Samokrytyka

Nie myślałam, że kiedykolwiek to powiem, a co dopiero napiszę, żeby każdy w przyszłości mógł mi udowodnić, że to przyznałam. Ale najpierw wprowadzenie:

Mam kręcone włosy. W zasadzie nie kręcone, bo jakby były kręcone to byłyby piękne. A one są ni takie, ni siakie. Ani kręcone, ani proste. Takie wite, aczkolwiek jak są długie to tylko od połowy, a jak są krótkie to jakoś potrafią się wić na całej długości przez co wyglądam paskudnie. Nie znoszę ich i mam na ich punkcie obsesję. Nikt chyba w życiu nie wypróbował tylu odżywek i maseczek co ja. Jedyne co mi się z nich podoba to kolor - największa jego zmiana to były zafarbowane końcówki (mam teraz) i jedno (tak!) czerwone pasemko (tez mam teraz, tylko już mało czerwone, raczej rude). Poza tym moje włosy mi się nie podobały nigdy, bo nie da się ich ułożyć, bo się kręcą, a przez to, że się kręcą to są płaskie (w przekroju) i jak je wyprostuje to wygląda jakbym miała cztery włosy na krzyż, więc prostować nie mogę. No i takie mam coś na głowie i nie mogę tego opanować. I jeszcze się puszy - no, bo kręcone.

Ale dziś, po porannym wytarganiu mnie za włosy przez mojego syna (taki sposób na łóżkową wspinaczkę po poduszkach - jak spada to się śpiącej matki za włosy przytrzymuje, bo ma długie i leżą wszędzie) oraz po umyciu, wysuszeniu i uczesaniu, kiedy to straciłam na mój gust połowę (wiadomo, jeszcze się sypią po ciąży i z powodu karmienia) stwierdziłam - uwaga - że lubię swoje włosy.

Lubię je, bo gdyby były proste i okrągłe w przekroju, czyli takie o jakich całe życie marzyłam, to teraz moja fryzura, po takich przejściach, nie tylko wyglądałaby jakbym miała cztery włosy na krzyż - ja bym miała cztery włosy na krzyż. A tak, przy włosach nie-mogących-się-zdecydowac-ale-raczej-kręconych-niż-prostych-przy-czym-na-pewno-się-puszących wystarczy, że wysuszę włosy głową w dół, rozczeszę i mam takie woljum plus jakie się producentom szamponów zwiększających objętość nawet nie śniło!

sobota, 28 stycznia 2012

O tym jak macie rodziny wpływa na zatrzymanie rozwoju muzycznego jednostki.

Ostatnia płyta Comy, Czerwony album. Wydana w naszą trzecią rocznice związkową albo - jak kto woli - w półtorarocznicę ślubu. Kupiona (tak!) ledwo dwa tygodnie po premierze. Posiadana od trzech miesięcy. Pierwszy raz przesłuchana... Wczoraj.

Bo nie było kiedy,bo obiad, bo sprzątanie, bo dziecko, bo trzeba coś załatwić, bo pranie, bo stara jestem i muzyka w tle przeszkadza mi w komunikacji codziennej, bo iPod zostaje w domu jak ja gdzieś idę, bo też stary i mu bateria nie trzyma, a poza tym jak gdzieś chodzę to z dzieckiem i wtedy muszę się skupić na dziecku a nie na muzyce.

Ale przynajmniej dzielę na pół...

sobota, 21 stycznia 2012

Usypianki

Kąpiemy, ubieramy w pidżamkę. Potem Wojtuś ma 10 minut wolności, kiedy starzy ustalają zajęcia na wieczór. W tym czasie łazi po łóżku i wspina się na mnie, obgryza smoczek z drugiej strony i liże rączkę szczotki do włosów. Potem mleko i Wojtuś ląduje pod kołderką, a mamusia obok. I wreszcie:

Idzie niebo ciemną nocą,
Ma w fartuszku pełno gwiazd.
Gwiazdki świecą i migocą,
aż wyjrzały ptaszki z gniazd.

Jak wyjrzały - zobaczyły

i nie chciały dalej spać,
kaprysiły, grymasiły,
żeby im po jednej dać!

- Gwiazdki nie są do zabawy,

tożby nocka była zła!
Ej! Usłyszy kot kulawy!
Cicho bądźcie!...A,a,a...


Zamiera i słucha. Więc korzystam z tej chwili bezruchu i zaczynam następną:


Na Wojtusia z popielnika 
Iskiereczka mruga 
- Chodź opowiem ci bajeczkę, 
Bajka będzie długa. 

Była sobie raz królewna, 
Pokochała grajka, 
Król wyprawił im wesele... 
I skończona bajka. 

Była sobie Baba Jaga, 
Miała chatkę z masła, 
A w tej chatce same dziwy... 
Cyt! iskierka zgasła. 

... 


Ups, dalej nie umiem.

Ale Wojtuś już śpi. Jakby nie spał to mamy jeszcze w repertuarze Kołysankę dla Okruszka, Mam lalę, Ach śpij kochanie, Był sobie król, Miłego Romcia, piosenkę o Jeżu, Aniję, Pasażera Comy...

___________

Do słownika dopisujemy:
- "baba"
- "bam"
- "Lela", czyli Rela.

Zdolniacha, nie ma co :) 

środa, 18 stycznia 2012

Ratunku!

Niech ktoś ze mną zagra! Bo ja już nie mogę!

Mój mąż jest bardzo chętny do gier wszelakich, ale kompletnie się nie stara. W związku z tym ciągle wygrywam. Cały czas. Niezależnie od tego czy gramy w Cytadelę, czy w Albion, czy w Kolejkę, czy w Notre Dame, czy w Osadników z Catanu, czy w Scrabble, czy w Dragonologię, czy w inną, jakąkolwiek grę z naszego przyjemnego zbioru. Nie wygrywam z nim tylko w Pandemica, bo to gra kooperacyjna. Czasem uda mi się przegrać w kółko i krzyżyk. Ale rzadko.

Żadnych wyzwań.

Apeluję: niech ktoś ze mną zagra i wygra!

Doniesienia społeczne

Donoszę uprzejmie, że moje dziecko (wiek: 8 i pół miesiąca) umie:
- raczkować,
- wstawać sam-sam, opierając się o stół/kanapę/pudełko z zabawkami/bramkę w kuchni/kocią klatkę/schody/itp.,
- stać koło w/w trzymając się tylko jedną ręką - a drugą zrzucać co podejdzie na podłogę,
- pokazać jak robi rybka (ale pokazuje tylko cioci i tacie, reszta może prosić do upadłego, a on się z proszących śmieje),
- przejść przez pudełko z zabawkami górą,
- prawie wejść na schodek. Kolankiem. Na szczęście prawie...

Donoszę również, że słownik swój, z dotychczasowego "tata" i "am" wzbogacił o:
- mama (dziś usłyszałam po raz pierwszy, na pewno było to zamierzone, bo wygłosił, a następnie ugryzł mnie w ramię, znaczy dał mi buziaczka-gryzaczka),
- idę,
- i "da" (znaczy zarówno "daj" jak i "weź mnie w to fajne miejsce, w którym mnie akurat nie ma, czyli albo na ręce, albo na podłogę do Nika")

Bardzo jest uzdolniony, ale jednak fizyczny po mamusi - nie przewiduję żadnych wierszyków (trzynastozgłoskowcem, haha) na pierwsze urodziny, jakie to podobno wygłaszał jego tatuś.

Postcrossing - podejście pierwsze

niedziela, 8 stycznia 2012

Art?

Postanowiłam spróbować żurnalować. Ale nie wiem jeszcze co mi z tego wyjdzie. Scrapujące Polki pomagają i podrzucają tematy - w związku z tym na początek jest...

POCZĄTEK:


Poprzednie tematy też zżurnaluję. Nawet już dwa obrobiłam, ale ciężko strasznie mi idzie fotografowanie tego co wytworzyłam i publikowanie... No, zobaczymy co będzie dalej - jak zżurnaluję to pokaże też. I na to już gotowe też się chwilka znajdzie. Obiecuję.

Tego tam jeszcze nie grali...

piątek, 6 stycznia 2012

Lew i rzecz niesłychana

Niko: Nie można tutaj otwierać, bo tam jest lew!
Żuru: Gdzie jest lew?
Niko: Tutaj (pokazując paluszkiem w głąb kuchni). Ciocia tak powiedziała. Prawda ciociu, że tu jest lew?
Żuru: Ale gdzie dokładnie, pokaż mi?
Niko: Tu!

Poszedł, pokazał. Szafkę pod ZLEWEM. No tak. Powiedziałam mu kiedyś, jak chodził i otwierał szuflady, że tej jednej nie da się otworzyć, bo jest tam ZLEW. Zapamiętało se dziecko.

A w ogóle to stała się rzecz niesłychana, po trzech miesiącach zbierania się w sobie, wreszcie mi się udało! Zapisała się na postcrossing. Będziem kartki słać.

Szaleni Kapelusznicy :)

czwartek, 5 stycznia 2012

Hooligans

Mamy w domu chuligana. Albo raczej chuligankę. Nawet o tym nie wiedzieliśmy, jak ją przygarnialiśmy... A tu się okazuje - jest. Chuliganka jak się patrzy. Jak się nie patrzy - tym bardziej.

Zaczęło się od tego, że kupiliśmy Zojce obróżkę. Śliczną. Czarną z odblaskowymi, białymi, kocimi oczami, coś jak oczy kotów Emily the Strange. Założylim, wyglądała pięknie. Nie podobało jej się, starała się zdjąć, ale jej nie wyszło. Poszła na dwór. Wróciła bez obróżki.

No bywa. Pewnie jej się w końcu na dworze zdjąć udało.

Za kilka dni Zoja wraca z dworu i coś niesie w zębach. Biorąc pod uwagę, że pierwszego kota przygarnęliśmy ponad 7 lat temu, od półtora roku nasze koty są wychodzące, a do tego mieliśmy w naszym kochanym domku epizod z małymi myszkami, nie dziwi nas to, że koty noszą różne rzeczy w zębach. Jedyne co, to trzeba ustalić co to jest i czy zabierać i wywalać czy zostawić niech se kocię zje. Żuru poszedł sprawdzić - obróżka. Kocia, czerwona, w niezłym stanie.

No chuligan, barwy komuś zdjął!

A kilka dni później Rafał założył Zojce zdobyczną obróżkę. Już nie ma ochoty ściągać - zdobyczne barwy nosi z dumą.