Pierwszy raz to był Nowy Rok 2012, kiedy kilka minut po północy całą rodziną (mieszkaliśmy wtedy jeszcze razem z rodziną mojej siostry, więc w sumie dwoma rodzinami) nagle przestaliśmy lubić nachosy. Ale to tylko Nowy Rok, w sumie święto pomniejsze.
Drugi raz był w roku 2013, kiedy w Wielką Sobotę moja córka postanowiła się urodzić i mimo moich i jej chęci nic z tego nie wyszło, bo mój organizm jak również personel szpitalny postanowili - każde z osobna - nam to utrudnić. I utrudniali całą Wielkanoc, aż w końcu, nad ranem w Lany Poniedziałek, dałyśmy za wygraną. No ale poród to nie choroba, więc się nie liczy.
Trzeci raz był trzy dni temu. I właśnie wtedy odkryłam dlaczego do "wesołych Świąt" często dodaje się też "zdrowych". Ano dlatego, że wszystko można przesunąć, każdy termin odwlec, ale Wigilii się nie da. A nie ma chyba nic głupszego od Wigilii, podczas której nie można jeść.
W wigilię Wigilii upiekłam dwa serniki. Jeden zwykły i jeden z masłem orzechowym. Miałam upiec jeszcze dwa i połowę zanieść mojej Siostrze, wymieniając na ciasteczka, 11 rodzajów. Bo my w święta ze słodyczy jemy tylko serniki i ciasteczka, z tym, że ja nie lubię piec ciasteczek, a moja Siostra - serników. Przed upieczeniem jeszcze dałam rodzinie pierogi na obiad, następnie wysłałam ich do sklepu po ostatnie zakupy. No i ja sobie piekę w najlepsze, pierwszy się studzi w nowiutkim piekarniku, drugi w trakcie ucierania...
Wracają.
Niestety w drodze powrotnej Wojtek postanowił podzielić się swoim obiadem z otoczeniem. Do godziny 20.30 - siedem razy. Podjęliśmy decyzję - Żuru do pracy nie idzie tylko odprowadzamy Lusię na służbę do Cioci, a my z Wojtkiem - na pogotowie.
Na pogotowiu powiedzieli nam, ze panuje wirus i powinno do 24, maksymalnie 48 godzin przejść.
Przeszło.
Jeszcze w szpitalu na mnie, po powrocie do domu - na Żura.
Wtedy też odkryliśmy, że ptactwo z pięknym ogonem, którym raczyła nas dwa dni wcześniej Lusia niekoniecznie jest związane z jej zębami.
Noc przedwigilijną my spędziliśmy na nadużywaniu kanalizacji, a Lusia na skakaniu po Cioci łóżku.
Wigilię spędziliśmy leżąc w trójkę na kanapie i przysypiając, podczas gdy Lusia najpierw regularnie odsypiała nockę w swoim łóżeczku, a potem oglądała Peppę. Nie było gotowania i mycia podłogi. Serniki powędrowały oba do Paulinki, następnych nie upiekłam. Podłogę mamy brudną do dziś, a schody poodkurzane do połowy, bo tyle Żuru zdążył przed całą akcją. W lodówce mamy półprodukty na barszcz z uszkami, dużo białego sera i śledzie, których jakoś nikt nie ma odwagi ruszyć. W szafce stoi jeszcze puszka maku. A w zamrażarce - nieupieczona ryba. Mamy też dużo pomarańczy i mandarynek...
Ale wczoraj wieczorem, jak już wszyscy poczuliśmy się trochę lepiej - zrobiliśmy sobie ziemniaczaną sałatkę:
No ale - chociaż wieczerzy wigilijnej, której nie da się przełożyć, nie było - nie ma tego złego. Po raz pierwszy w życiu świętowaliśmy trochę po angielsku, bo przezenty rozpakowaliśmy dopiero w świąteczny poranek. Dzięki temu mogliśmy wspierać - w sposób prostrzy niż przemykanie z prezentami za plecami dzieci - wojtkową wiarę w Świętego Mikołaja - zostawiliśmy oczywiście ciasteczka i herbatkę (Wojtek kazał, chyba stwierdził, że mleko piją dzieci, a herbatę - dorośli), a także "marfefkę dla renifrów":
A rano radość była wielka :)
Jak widzicie - ciasteczka zjedzone, herbata wypita, marchewka ugryziona. |
Wojtek między innymi pod choinkę dostał mini-perkusję i małego lekarza, Lusia - filcową pizzę i pluszowych rodziców Peppy (Peppę i Georga miała wcześniej). Dzień upłynął Lusi na graniu na perkusji i wciskaniu wszystkim dookoła dentystycznego lusterka do ust ewentualnie stukaniu młotkiem w kolano, Wojtuś natomiast najpierw karmił świnki pizzą, a teraz śpi z całą rodziną Peppy w łóżku.
No - mam nadzieję, ze Wam Święta mijają zdrowiej :D
Dlatego ja zawsze życzę zdrowych świąt bo resztę można sobie kupić. A i radość też wtedy jest.
OdpowiedzUsuńBidule z Was.
O kurcze to ale mieliście .. W takim razie dużo zdrowia !!!
OdpowiedzUsuń