Lusia wybrała filcową świnkę.
Wojtek bombkę wybuchową - przezroczystą, z komiksowym napisem BOOM! w środku. Ta niestety wybuchła w drodze do domu, bo matka myślała, że jest plastikowa (a nie była) i pozwoliła się nią bawić w pociągu... Musimy mu kupić drugą, bo to w sumie nie jego wina - ja pozwoliłam się bawić, a stłukła Lusia.
Żuru kupił sobie bombkę czarną, która już zawisła:
Jest pierwszą ozdobą naszej przedpokojowej gałęzi i doskonale się prezentuje. Przy okazji - w przedpokoju znalazły też miejsce moje cudowne, znaleźne latarnie i bardzo dobrze się tam czują.
Ja natomiast kupiłam sobie bombek... sto.
No cóż, nie ma sprawiedliwości.
Ale nie były w sumie dużo droższe niż kupione przez nas bombki pojedyncze. A biorąc pod uwagę, że są szklane to cenę miały całkiem dobrą. Co jeszcze mogę o nich powiedzieć? Każda ma jakieś 2 cm średnicy i są we wszystkich kolorach tęczy!
Są cudowne. Przypominają mi czasy mojego dzieciństwa, kiedy kupowaliśmy takie maleńkie bombki na sztuki w sklepie papierniczym obok kościoła. Stały one poukładane w pojemnikach na ladzie - maleństwa we wszystkich kolorach jakie tylko można było sobie wymyślić.
Ponieważ nasz salon przeszedł ostatnio ogromną metamorfozę (której jeszcze nie widzieliście, bo jakoś nie mogę zdjęć zrobić - zawsze albo za ciemno, albo mi się nie chce sprzątać...) i teraz wiodącym kolorem jest tam... koło kolorów, to poukładałam bombeczki kolorystycznie, nawlekłam na sznurek i powiesiłam na kominie.
Niżej, na gzymsie kominka znalazło się miejsce dla 24 kolorowych domków - naszego kalendarza adwentowego.
A pomiędzy wisi gałąź - nasze drzewko Jessego. Więcej o nim możecie przeczytać TU.
Całość prezentuje się - według mnie - bardzo zadowalająco.
Życzę Wam dobrego adwentu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Powiedz mi co o tym myślisz :)