środa, 11 marca 2015

Jak w godzinę ogarnąć rodzinę - trzy sprawdzone sposoby

To jest moja rodzina:


Charakteryzujemy się tym, że nie jesteśmy całkiem normalni. I nasza nienormalność daje o sobie znać na przykład w niedzielę, kiedy to zamiast jak normalni ludzie wylegiwać się do południa i uprawiać sporty łóżkowe typu oglądanie bajek Disneya, wstajemy o szóstej rano (teoretycznie... Praktycznie około 6.30), żeby wyjść z domu o 7.30 i przez półtorej godziny do dwóch jechać trzema różnymi środkami transportu (do wyboru: pociągiem, metrem i autobusem) do kościoła. Często gęsto z dodatkowym obciążeniem w postaci gitary i materiałów na zajęcia dla dzieci.

Notka nie jest o tym czy nam się chce, czy nie. Chce nam się i tyle. Notka jest o tym, jak to zrobić, żeby wyciągnąć maksymalnie dużo snu, zapomnieć jak najmniej rzeczy, jak najmniej się frustrować, jak najlepiej wyglądać i zdążyć na pociąg. Moje sposoby polecam wszystkim, którzy czasem muszą w ciągu godziny zebrać do kupy całą rodzinę i wyjść, niezależnie gdzie. A jeszcze najlepiej - rano i na cały dzień!

Po pierwsze - co tylko możesz uszykuj dzień wcześniej.
Ubrania, jedzenie, różne przybory, które będą Ci potrzebne. Możesz spakować, ale nie musisz. Ja osobiście preferuję układanie wszystkiego na stole w przedpokoju (który pełni też rolę jadalni), żeby widzieć co już tam jest. Ale przyznam się bez bicia - często nie szykuję dzień wcześniej niczego prócz ubrań, jeśli muszę je wyprasować i materiałów na zajęcia z dziećmi. Wtedy moje "dzień wcześniej" to czas między przebudzeniem, a robieniem się na bóstwo - pilnuję, żeby wszystko było uszykowane zanim zamknę się w łazience. Też działa, bo ubierać i malować się idę już kompletnie zorganizowana.

Po drugie - zdecyduj kto decyduje.
Jeśli wybieracie się gdzieś całą rodziną i się śpieszycie, to nie ma opcji, żeby decydowali wszyscy, bo robi się jeden wielki bałagan i zamieszanie. Dzieci nie decydują, bo są dziećmi. Przynajmniej nie w kwestiach kluczowych. A żeby nie czuły się pominięte - zostaw im zadecydowanie jakie zabierają zabawki. Zostają jeszcze dorośli... I niestety, jak każdy będzie ciągnął w swoją stronę, to daleko nie pociągną. Trzeba podjąć decyzję, kto zajmuje się dowodzeniem.

Jeśli trzeba ogarnąć rodzinę w godzinę to porządek musi być jak w wojsku. U nas podział jest ścisły - odkąd zadzwoni budzik aż do wyjścia z domu dowodzę ja, a Żuru wykonuje polecenia bez dyskusji. Gdyby on miał decydować to nie dojechalibyśmy do kościoła na dwunastą, a o dwunastej to się nabożeństwo akurat kończy. Ja wiem lepiej co trzeba zabrać, gdzie co leży, do czego co spakować i w co ubrać dzieci. W domu Żuru decyduje tylko o tym co na siebie wkłada. Za to trasę ustala on. Po wyjściu zamienia się w przewodnika stada i ja już nie muszę się niczym martwić.

Po trzecie - nie denerwuj się.
Kiedy byłam dzieckiem, strasznie denerwowałam się w niedzielę (też chodziliśmy dość daleko do kościoła, ale jednak było trochę bliżej, trochę później wychodziliśmy i na trochę krócej opuszczaliśmy dom), bo moja Mamusia się strasznie miotała. Dziś wiem, ze się nie miotała, tylko po prostu robiła wszystko szybko, bo takie ma usposobienie. Szczególnie drastycznie wyglądało to w zestawieniu z moim flegmatycznym Ojcem, który dla odmiany nie śpieszył się w ogóle, poruszając się po mieszkaniu krokiem majestatycznym, powłócząc nogami i przystając w zamyśleniu raz na jakiś czas. Ja i mój mąż jesteśmy do nich trochę podobni, ale nie identyczni. Ja mimo wszystko się aż tak nie miotam, a Żuru się nie zamyśla tylko czeka na polecenia (choć czasem zapomina mi o tym powiedzieć i ma wtedy chwile wytchnienia...).

Nie mniej jednak wypracowanie naszego systemu wychodzenia z domu całą rodziną kosztowało nas trochę nerwów, frustracji i kłótni w niedzielny poranek. Bo Żuru nie wstawał zaraz po budziku, bo dyskutował zamiast wykonywać polecenia, bo powoli się ruszał. Bo ja nie przygotowałam sobie czegoś i rano nie mogłam znaleźć, bo zamiast wstać i zająć łazienkę jęczałam mu nad głową, żeby on poszedł (w rezultacie łazienka stała pusta, a czas leciał), bo wydawałam mu trzy polecenia naraz, bez ustalenia kolejności wykonania, a potem czepiałam się, że nie wie co jest ważniejsze. Ale w końcu nam się udało, dotarliśmy się. A w zachowaniu spokoju w niedzielny poranek pomagają nam jeszcze:

  • Ustalony podział czasu i obowiązków: ja myję włosy - Żuru ubiera się i  robi śniadanie. Ja szykuje ubranie dla dzieci - Żuru je ubiera. Ja szykuję jedzenie na drogę i inne rzeczy, które trzeba spakować - Żuru rozmieszcza to między moją torebką, a swoim plecakiem, ewentualnie siatką w wózku i plecaczkami dzieci. Ja ubieram się i maluję - Żuru razem z dziećmi pakuje zabawki. Ja ubieram dzieciom buty i kurtki - Żuru pakuje gitarę (jeśli ją zabiera) i ubiera do wyjścia siebie. Ja ubieram się do wyjścia - Żuru pakuje Lusię do wózka. I tak dalej...
  • Nastawianie budzika na pół godziny i na piętnaście minut przed tym czasem, kiedy naprawdę musimy wstać. Bo wyłączanie go z satysfakcją, myśląc sobie "głupi budziku, nie masz racji, spadaj", a potem jeszcze chwila drzemki działają bardzo relaksująco. I człowiek budzi się stopniowo, organizm nie przeżywa szoku.
  • Puszczanie reggae! Nic tak pozytywnie nie nastraja z samego rana.
Wszystko jest możliwe - wyjście w godzinę z domu, na cały dzień, z dwójką małych dzieci też!

Post powstał z okazji trzeciego dnia wyzwania u Uli.


9 komentarzy:

  1. Ja też lubię mieć wszystko zorganizowane i lubię takie planowanie. Czy wy mieszkacie na końcu świata, że tak daleko macie do kościoła? :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie - jedynie na drugim końcu Londynu, w czwartej strefie. A nasz kościół jest w trzeciej (chyba) z zupełnie innej strony.

      Usuń
  2. Mila, u nas trwa dłużej, i nerwy bywają... Nie wiem, czy to kwestia trzeciej (Mili ;-)) czy jednak niezorganizowania. Co niedziela mąż mówi "musimy wstawać wcześniej w niedzielę", "znowu się spóxnimy" itp. i ja zaczynam sie miotać...Niby ostatnio wszystko zaczęłam planować (chociaz tego nie lubię), pomaga bardzo, ale daleko mi do spokoju :-) Spróbuję dowodzić...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A! I przecudnie wyglądasz w tym afro i te czerwone okulary!!!!!!!!!!Cudo!

      Usuń
    2. Dziękuję :) To na pewno wina Mili, wszak potrzebuje więcej niż cała rodzina razem wzięta! Pamiętam, jak Lusia była maleńka to zazwyczaj kupę robiła na dwie minuty przed wyjściem :) I się przez nią spoznialismy!

      Usuń
  3. Dla mnie najtrudniej to jest właśnie nie denerwować się. Staram się zawsze obrócić wszystko w zabawę i żart, bo wiem, że to daje lepszy efekt, ale czasem naprawdę trudno się opanować spoglądając na biegnącą wskazówkę. Odkąd pojawiła się u nas Pola, wychodzenie znów stało się wyzwaniem ;)
    Fajnie tu u Was, będziemy zaglądać. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taki wiek, jak Pola podrośnie to ogarnijcie :) jak Lusia była mała to się wiecznie spoznialismy albo lecielismy na pociąg z wywieszonymi ozorami. A dwulatka już czasem powspolpracuje! Miło mi, że Ci u nas fajnie :)

      Usuń
  4. Świetny post! Muszę to sobie wziąć do serca :)

    OdpowiedzUsuń

Powiedz mi co o tym myślisz :)