Byłyśmy dziś (my, wszystkie dziewczyny) na zakupach. Ciuchowych. Daleko. I długo.
Potem poszłyśmy z Paulinką odebrać Mikołaja ze szkoły.
Potem poszłyśmy na zakupy jedzeniowe.
Potem zaczęłyśmy wracać.
Czy ja już wspominałam, że mieszkam na szczycie wzgórza? Znaczy prawie na szczycie? No to sklep jest pod tym wzgórzem. Po drugiej stronie.
Znalazłyśmy po drodze skrót. Przedzierałyśmy się przez pokrzywy i czarny bez. Darłyśmy kółka wózka o kamienie. Potem okazało się, że równoległa ulica, na którą wyszłyśmy wcale nie jest równoległa tylko po a) jest dużo bardziej pod górkę niż ta, która miałyśmy iść pierwotnie, b) idzie w łuk, c) jest ślepa!
Wyszłyśmy na ulicę, z której wcześniej odbiłyśmy w w/w skrót, po drodze wchodząc pod stromą górkę i z niej schodząc, a do tego jeszcze robiąc kółeczko.
Poszłyśmy dalej. Nadal pod górkę.
Dotarłyśmy do parku. Park jak wiadomo obejmuje szczyt. Od strony, od której przyszliśmy, na sam, samiutki szczyt prowadzą schody. Wysokie na dwa piętra. A my z wózkiem...
Mil: No, to teraz po wysiłku kardio jeszcze podnoszenie ciężarów.
Musia: Szkoda, że wcześniej nie podjęłyśmy wysiłku intelektualnego...
No nic, wysiłek intelektualny jutro. Ważne, że się dziś dobrze bawiłyśmy. O tak:
Razem z siostrą macie piękne nowe tytułowe obrazy na blogu :)
OdpowiedzUsuńWasza Musia musi być klawą babką :-)
OdpowiedzUsuńA Wy wyglądacie jak z kryminałów o Pannie Maple!