piątek, 17 kwietnia 2015

Zadziwiająco dobre połączenie

Strasznie mi nie wychodzą notki w tym miesiącu... Nawet wyzwanie Uli mi nie wyszło. Zapewne ma to związek ze świętami, urodzinami Lusi, moim pójściem do szkoły, Lusi pójściem do przedszkola, planowanym wielkim przestawianiem mebli (takim z zamienianiem pokoi) i próbą ogarnięcia sklepu na Etsy (jestem na etapie "Paypal mnie przerasta"). Dlatego tymczasem blog leży odłogiem i wszelkie projekty blogowe też. Niestety, muszę odwołać miesiąc Beneluxu (Nika, dziękujemy za kartkę!), bo nie ogarnęłam jeszcze podsumowania miesiąca irlandzkiego, a już za chwilę czeka nas miesiąc rosyjski - moje dzieci już się do niego przygotowują oglądając Maszę i Niedźwiedzia, w ich rodzimym języku oczywiście. Zresztą - całą rodziną się w nich zakochaliśmy, ostatnio oglądaliśmy z Żurem do nocy w sobotę, a potem zaspaliśmy do kościoła. Benelux tymczasem wędruje na koniec kolejki, czyli na pierwsze miesiące przyszłego roku, bo w żadnym razie z niego nie rezygnujemy, ale nie chce robić nic po łebkach.

Tyle informacji, przejdźmy zatem do tematu. Miało być dziś uzupełnienie pierwszego dnia wyzwaniowego - i będzie. Będzie też - wplecione w historię - ulubione miejsce w moim mieście.

Wyobraźcie sobie Katowice. A teraz dodajcie do swojego wyobrażenia trochę zieleni, bo to wbrew pozorom zielone miasto jest i bardzo piękne. Ja, Mila, lat 21. Ze mną Kokos, lat 20. Idziemy oglądać mieszkanie do wynajęcia, bo sierpień już, rok akademicki za pasem, a tu nie ma gdzie między zajęciami i koncertami nocować. Znaczy ja nie mam, Kokos katowicki, to ma. Mamy chwilę, idziemy do Biedronki po prowianty. Kokos po drodze pisze do kumpla, że może by wpadł, skoro jest na mieście i poszedł z nami. Kumpel wpada i zagląda do Biedronki przez szybę, my stoimi już w kasie. A ja sobie myślę "o matko, jaki on jest brzydki!"

Kokos wychodzi do niego przed sklep, ja zostaje, coby za te prowianty zapłacić. W międzyczasie pani około pięćdziesiątki ostentacyjnie wjeżdża mi wózkiem w tyłek. Raz. Drugi. Trzeci. Odwracam się i mówię, że chyba powinna powiedzieć przepraszam. Ona natomiast, że ja jestem za młoda, żeby mnie przepraszać. Robię zakupy i wypadam, w stanie znacznego wzburzenia emocjonalnego ze sklepu. Tym sposobem pierwszymi słowami, które Żuru usłyszał z moich ust była pieśń pochwalna na temat tej pani. Żadnego "cześć", od razu poleciałam po bandzie.

A on się z miejsca zakochał.

Ja nie. Znaczy nie tak z miejsca. Zajęło mi to kilka tygodni. Tak czy owak, półtora miesiąca później opowiedziałam mu historię swojego życia, włącznie z tym, że nie mam ochoty spotykać się po to, żeby się spotykać, a jak on tak chce próbować, to niech znajdzie kogoś innego, bo ja w to nie wchodzę. Jak się zdecydujemy to z wiarą, że to na stałe. Tydzień później, jak pojechałam do rodziców na weekend, powiedziałam im, że wychodzę za mąż. Za rok. To był październik 2008.

Nie wyszłam za mąż za rok. Za rok wyjechaliśmy do Londynu. W październiku. A 31 października, w moim ulubionym miejscu w Londynie, między halloweenowymi przebierańcami (widzieliśmy wtedy gladiatora w samych majtkach, serio!) dostałam pierścionek zaręczynowy, O tu:



O tam ten pierścionek dostałam, za druga śluzą.


To miejsce to Camden Town. Jeśli ktoś nie słyszał, to jest to skupisko targowisk, na których można kupić mnóstwo rzeczy ręcznie robionych, vintage i retro (taki staroć, ale fajny, jak mówi Ralph Demolka), a także pochodzących z różnych krajów - sklepiki mają tam Hindusi, rasta-Jamajczycy, Japończycy i inni. Takie Etsy w realu, podawane z pysznym jedzeniem z całego świata. Uwielbiam!

Ale wracając do historii... Ślub był pół roku później. 17 kwietnia 2010, tydzień po katastrofie smoleńskiej. Dzięki żałobie narodowej nikt nam nie robił durnych bram.

A teraz nastąpi historyczna chwila: po raz pierwszy w internecie, z okazji naszej piątej rocznicy ślubu, pojawią się nasze ślubne zdjęcia!





Historia się nie kończy. Przynajmniej jeszcze długo nie :)



3 komentarze:

Powiedz mi co o tym myślisz :)