czwartek, 30 kwietnia 2015

Dwumiesięczny miesiąc irlandzki - podsumowanie

Nasz irlandzki miesiąc troszkę się rozciągnął... Na dwa miesiące. Ale dzięki temu zaliczyliśmy i świętego Patryka, i dzisiejszy Beltaine :) Ale po kolei.

Pierwsza rzecz związana z Irlandią jaką poznały moje dzieci, to bajka o Dudusiu Wesołku. W zasadzie, znały ją już wcześniej, ale z okazji miesiąca irlandzkiego ją sobie przypomnieliśmy. Znacie?


W między czasie nadszedł 17 marca, więc opowiedziałam dzieciom historię św. Patryka, a także na podstawie koniczynki wytłumaczyłam im czym jest Trójca Święta.

Odwiedziły nas też irlandzkie skrzaty - Leprokonusy. Ale była zabawa :) Najpierw musiałam w nocy, jak dzieci już spały, narysować ślady:




Dzięki temu obudziło mnie wojtusiowe: "mamo, mamo, ktoś u nas był, widziałem ślady!"





Ślady zagęszczały się przy komodzie, zajrzeliśmy więc do szuflad i znaleźliśmy skarb:



Ale ponieważ złoto leprokonusów lubi znikać, przekonałam maluchy, że, żeby nie zniknęło, trzeba uczciwie pomagać przy sprzątaniu:



Sprzątali dzielnie, więc złoto nie zniknęło.

Ja dodatkowo po raz któryś obejrzałam sobie P.S. Kocham Cię. I jeszcze dostaliśmy kartkę z Galway od Asicy :)

Książek specjalnych nie czytaliśmy.

A dziś, z okazji Beltaine'a, słuchaliśmy Beltaine'a własnie, Żuru opowiadał Wojtkowi o wiosennych ogniskach, Lusia tańczyła, a Wojtek skakał przez pufę udając, że to ogień :)


Nie wiem co Celtowie jedli przy tych ogniskach, myślę, że jakąś pieczoną dziczyznę, ale jakbyście Wy chcieli ugotować coś irlandzkiego to polecam placek pasterski.

A! Zapomniałabym! Jeszcze upiekłam irlandzki chleb na sodzie, z dodatkiem szpinaku, więc zielony. Jeszcze bardziej irlandzki. Przepis możecie znaleźć tu.

środa, 29 kwietnia 2015

Wielka książka o małej dziewczynce

Ponieważ zaczęła się druga edycja Przygód z książką, od dziś (choć powinno być już dwa tygodnie temu), co dwa tygodnie, aż do wakacji, znów będę Wam opowiadać o książkach. Na początek będzie o książce, przez którą złamałam swoje zasady.

Nie zwykłam kupować książek ze względu na wydanie. Bo po co? Książka jest do czytania, zawartość zawsze taka sama. Nie zwykłam też kupować znanych baśni. Na punkcie baśni zebranych z całego świata mam skrzywienie i kupuję na potęgę, ale bracia Grimm czy Andersen mnie jakoś nie podniecają. Ale kiedy ostatnio byłam w Polsce, zobaczyłam w księgarni to cudo:


Zachwyciła mnie swoim formatem - jest wysoka na 37 cm i szeroka na 28 cm, więc ogromna. Lubię książki dla dzieci, które oglądać można kładąc się na nich. A moje dzieci lubią to robić.

Nie zachwyciła mnie swoim językiem - nic szczególnego, ot - baśń o Calineczce. Ale...

Nade wszystko zachwyciła mnie ilustracjami!





Najbardziej podobają mi się tła! Wyglądają jak papiery skrapowe, które kocham i czasem jak kupuję to szkoda mi je pociąć :) Kleksy, akwarelowe cieniowanie, doodling i postacie narysowane cienkimi kreskami tworzą niesamowite zestawienie. Nie czytam tej książki dzieciom, nie podoba mi się jej tekst. Ale opowiadam, pokazując przepiękne ilustracje.

Bo czy nie są przepiękne?

A na koniec jeszcze Calineczka zamieszkuje w makówce. Ogromnie lubię maki i to dla mnie taka kropka nad i :)


Wpis powstał w ramach projektu Przygody z książką



wtorek, 21 kwietnia 2015

Wojcieszkowo

I.
Wojtuś: Zostanę koporowcem.
Mil: A kto to jest koporowiec?
Wojtuś: Taki pan co kopie rowy. Koparką.

II.
Wojtuś obudził się w nocy. Poszłam go przytulić. Zasnął. Jak wstawałam to zakaszlałam...
Wojtuś (przez sen): Zasłaniaj buzię jak kaszlesz.

III.
Żuru pokazuje Wojtkowi tulipany.
Żuru: Wojtek, co to za kwiaty?
Wojtuś: Nie wiem tatusiu. Ja się nie znam na kwiatach... Ja się znam na dinozaurach!

IV.
Wojtek stoi w oknie.
Wojtek: Ale świeci! To Pan Bóg w słoneczku!

V.
Historia Wielkanocy (i Bożego narodzenia w jednym) wg Wojtka:
Jezus umarł. Na krzyżu. A potem wyrosły my skrzydła i poleciał do Nieba. A jak Pan Jezus poleciał do Nieba to zrobił się bardzo jasny. Jak słońce. A jak się urodził, to jeden Bóg był w Niebie, a drugi na ziemi. I jest ich dwóch. Tych Bogów. Jeden Bóg to Bóg, a ten drugi to Jezus.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o monoteizm chrześcijaństwa...

VI.
Żuru: Wojtek, idź odwiesić kurtkę na miejsce.
Wojtek: Odwiozłem!

VII.
Wojtek pokazuje literki: A jak jabłuszko, B jak autobus, C jak kotek!

VIII.
Żuru z dziećmi bawią się w lekarza. Żuru jest pacjentem, dzieci poją go owocowymi syropami na niby. Wojtek przychodzi z trzema łyżeczkami.
Wojtuś: Chcesz syrop z kiwi, z kiwi czy z kiwi?

IX.
Wojtuś: Widzę strzałki na ulicy. Jechaj prosto, zawróć i jechaj do domu!

X.
Rozmawiamy w drodze do kościoła o tym, że Szwecja to fajny kraj i czy by tam może nie pojechać.
Wojtuś: Jak nie chcę jechać do Szwecji, ja chcę jechać do kościoła!


piątek, 17 kwietnia 2015

Zadziwiająco dobre połączenie

Strasznie mi nie wychodzą notki w tym miesiącu... Nawet wyzwanie Uli mi nie wyszło. Zapewne ma to związek ze świętami, urodzinami Lusi, moim pójściem do szkoły, Lusi pójściem do przedszkola, planowanym wielkim przestawianiem mebli (takim z zamienianiem pokoi) i próbą ogarnięcia sklepu na Etsy (jestem na etapie "Paypal mnie przerasta"). Dlatego tymczasem blog leży odłogiem i wszelkie projekty blogowe też. Niestety, muszę odwołać miesiąc Beneluxu (Nika, dziękujemy za kartkę!), bo nie ogarnęłam jeszcze podsumowania miesiąca irlandzkiego, a już za chwilę czeka nas miesiąc rosyjski - moje dzieci już się do niego przygotowują oglądając Maszę i Niedźwiedzia, w ich rodzimym języku oczywiście. Zresztą - całą rodziną się w nich zakochaliśmy, ostatnio oglądaliśmy z Żurem do nocy w sobotę, a potem zaspaliśmy do kościoła. Benelux tymczasem wędruje na koniec kolejki, czyli na pierwsze miesiące przyszłego roku, bo w żadnym razie z niego nie rezygnujemy, ale nie chce robić nic po łebkach.

Tyle informacji, przejdźmy zatem do tematu. Miało być dziś uzupełnienie pierwszego dnia wyzwaniowego - i będzie. Będzie też - wplecione w historię - ulubione miejsce w moim mieście.

Wyobraźcie sobie Katowice. A teraz dodajcie do swojego wyobrażenia trochę zieleni, bo to wbrew pozorom zielone miasto jest i bardzo piękne. Ja, Mila, lat 21. Ze mną Kokos, lat 20. Idziemy oglądać mieszkanie do wynajęcia, bo sierpień już, rok akademicki za pasem, a tu nie ma gdzie między zajęciami i koncertami nocować. Znaczy ja nie mam, Kokos katowicki, to ma. Mamy chwilę, idziemy do Biedronki po prowianty. Kokos po drodze pisze do kumpla, że może by wpadł, skoro jest na mieście i poszedł z nami. Kumpel wpada i zagląda do Biedronki przez szybę, my stoimi już w kasie. A ja sobie myślę "o matko, jaki on jest brzydki!"

Kokos wychodzi do niego przed sklep, ja zostaje, coby za te prowianty zapłacić. W międzyczasie pani około pięćdziesiątki ostentacyjnie wjeżdża mi wózkiem w tyłek. Raz. Drugi. Trzeci. Odwracam się i mówię, że chyba powinna powiedzieć przepraszam. Ona natomiast, że ja jestem za młoda, żeby mnie przepraszać. Robię zakupy i wypadam, w stanie znacznego wzburzenia emocjonalnego ze sklepu. Tym sposobem pierwszymi słowami, które Żuru usłyszał z moich ust była pieśń pochwalna na temat tej pani. Żadnego "cześć", od razu poleciałam po bandzie.

A on się z miejsca zakochał.

Ja nie. Znaczy nie tak z miejsca. Zajęło mi to kilka tygodni. Tak czy owak, półtora miesiąca później opowiedziałam mu historię swojego życia, włącznie z tym, że nie mam ochoty spotykać się po to, żeby się spotykać, a jak on tak chce próbować, to niech znajdzie kogoś innego, bo ja w to nie wchodzę. Jak się zdecydujemy to z wiarą, że to na stałe. Tydzień później, jak pojechałam do rodziców na weekend, powiedziałam im, że wychodzę za mąż. Za rok. To był październik 2008.

Nie wyszłam za mąż za rok. Za rok wyjechaliśmy do Londynu. W październiku. A 31 października, w moim ulubionym miejscu w Londynie, między halloweenowymi przebierańcami (widzieliśmy wtedy gladiatora w samych majtkach, serio!) dostałam pierścionek zaręczynowy, O tu:



O tam ten pierścionek dostałam, za druga śluzą.


To miejsce to Camden Town. Jeśli ktoś nie słyszał, to jest to skupisko targowisk, na których można kupić mnóstwo rzeczy ręcznie robionych, vintage i retro (taki staroć, ale fajny, jak mówi Ralph Demolka), a także pochodzących z różnych krajów - sklepiki mają tam Hindusi, rasta-Jamajczycy, Japończycy i inni. Takie Etsy w realu, podawane z pysznym jedzeniem z całego świata. Uwielbiam!

Ale wracając do historii... Ślub był pół roku później. 17 kwietnia 2010, tydzień po katastrofie smoleńskiej. Dzięki żałobie narodowej nikt nam nie robił durnych bram.

A teraz nastąpi historyczna chwila: po raz pierwszy w internecie, z okazji naszej piątej rocznicy ślubu, pojawią się nasze ślubne zdjęcia!





Historia się nie kończy. Przynajmniej jeszcze długo nie :)



wtorek, 14 kwietnia 2015

Rodzinnie

Wyzwanie u Uli zaczęło się wczoraj, ale ja pierwszy dzień opuściłam - tym razem celowo. Historia z przeszłości, która była wczorajszym tematem ukaże się w piątek, razem z ulubionym miejscem w moim mieście. Dlaczego? Ciekawskich zapraszam w piątek :)

Tymczasem dziś będzie rodzinne zdjęcie. Nie, nie nasze. Króliczków!


Króliczki Lusia dostała w prezencie urodzinowym. Jak widać jest cała rodzinka: mamusia, tatuś, synek i córeczka. Więc analogicznie: ja, Żuru, Wojtek i Lusia. I teraz rodzinnie się musimy nimi bawić, na przykład w plac zabaw, gdzie moja noga robi za zjeżdżalnię, a brzuch za trampolinę... Ale czego się nie robi dla córki!


poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Jak było w szkole?

Przez dwanaście lat, dzień w dzień, Musia zadawała mi to pytanie zaraz jak przekroczyłam próg domu.

A ja, przez dwanaście lat, dzień w dzień odpowiadałam: fajnie. I szczerze tego pytania nie znosiłam, bo nie wiedziałam co w zasadzie mam powiedzieć.

A dziś zadzwoniłam do Musi, od razu jak ze szkoły przyszłam i opowiedziałam jej wszystko ze szczegółami. No, na tyle, ile dałam radę między gadaniem moich dzieci. I Wam też uprzejmie doniosę, a co!

A doniosę, że prócz tego, że nie było mnie w systemie i szukali mnie przez czterdzieści minut, przez co się te czterdzieści minut spóźniłam na pierwsze zajęcia, to było całkiem nieźle. Towarzystwo mam międzynarodowe (jedna Arabka, cztery hinduski, jedna Polka, jedna Brazylijka o bardzo brazylijskim imieniu Tatiana, jeden Hiszpan - jedyny facet i jedna dziewczyna o niezidentyfikowanym pochodzeniu europejskim). Wszyscy cały czas gadają i się śmieją i jest naprawdę sympatycznie. I nikt się nie przejmuje tym jak mówi, byle mówić, a potem nauczycielka (malutka Angielka) wypisuje zdania, które źle ktoś powiedział i poprawia. I nawet graliśmy w grę planszową :)

Jak było w szkole? Fajnie.

niedziela, 12 kwietnia 2015

Szkolnie

Czasu nie mam, a będę mieć jeszcze mniej. Z powodu świąt i urodzin Lusi (których obchody zostały przesunięte o tydzień z powodu Wielkanocy), opóźnione jest też podsumowanie miesiąca irlandzkiego, a Belgii i Holandii jeszcze w ogóle nie zaczęliśmy... No, ale nadrobimy. Tymczasem...

Idę do szkoły. Jutro.


Na razie uczyć się angielskiego. Tak, mieszkam w Londynie od 6 lat. Tak, zanim przyjechałam do Londynu uczyłam się angielskiego. Przez dziesięć lat: dwa w podstawówce, trzy w gimnazjum, trzy w liceum i dwa na studiach. I się nie nauczyłam. Nie to, że kompletnie, ale wyniki mojej matury mówią same za siebie: egzamin pisemny zdałam na 65%, a ustny na... 35%... Nie jest to tylko moja wina - no nie powiem, żebym się przykładała, ale też przez całą moją karierę szkolną nie spotkałam żadnej nauczycielki, która mówiłaby do nas na lekcji po angielsku. Także mam opanowane pisanie, czytanie, i gramatykę, przynajmniej w jakimś tam średnim stopniu, a z mówieniem jest gorzej.

Rozumienia ze słuchu nauczyłam się z bajek (Peppa pięknie mówi :D), a mówić nauczyłam się w pracy, już w Londynie. Od Włochów, bo pracowałam z samymi Włochami. I od klientów, bo pracowałam w kawiarni. Dzięki temu uniknęłam ciosanego siekierką polsko-angielskiego akcentu, którego szczerze nie znoszę. Bo mówię tak, jak oni mówili do mnie.

Ale nie pracuje już jakiś czas. Długi. I w zasadzie zapomniałam jak się rozmawia po angielsku. Dlatego idę do szkoły. Kupiłam sobie zeszyt, duży. I piórniczek. I skompletowałam zaopatrzenie do piórniczka. Żeby mi pasowało to mojego torebkowego wkładu, zeszyt jest niebieski, a piórniczek ma niebieski guziczek. I zaopatrzenie. I wpisałam terminy zajęć do kalendarza. Na cały semestr... I się stresuję!


Stresuję się, bo pani na rozmowie klasyfikacyjnej zakwalifikowała mnie do grupy wg mojego pisania i czytania, a nie mówienia.
Stresuję się, bo ostatni raz w szkole byłam strasznie dawno temu.
Stresuję się, bo nie mam karteczki z zapisanym numerem sali i nie będę wiedziała, gdzie mam iść.
I jeszcze się stresuję, bo nie zadzwonili do mnie ze szkoły w sprawie opłat za przedszkole mojej córki (bo teoretycznie ma być darmowe w czasie, kiedy ja jestem w szkole).


Na razie żyję w stresie. Jak mi przejdzie albo jak się czegoś dowiem, to dam znać. Czyli jutro.