Przyznaję, że zdarza mi się czytać blogi o których Lucy napisała "typu: dzisiaj były trzy kupy, zjadłam krakersa, żeby mieć pokarm, ale czas się odchudzać, wczoraj wieczorem, zrobiłam (i tutaj lista)".
I zawsze myślałam, że one przesadzają. One - czyli te matki, którym wszyscy robią wbrew. Te, którym wszyscy udzielają super dobrych rad (matki, teściowe, babcie na ulicy) i te, których się czepiają, bo karmią dzieci na widoku. Bo przy Wojtusiu nigdy nie się coś takiego nie zdarzyło. Pomijając opinię mojej teściowej o wsadzaniu dziecka do kojca (trochę popłacze i się przyzwyczai), która zwyczajnie olałam - w życiu mnie nic takiego nie spotkało.
Do przedwczoraj.
Pojechaliśmy po wózek dla Lusi, bo wózek powojtusiowy spotkała przykra niespodzianka. Duże centrum handlowe, sklep z artykułami dziecięcymi, Lusia w chuście, bo wózka brak. Głodna. Wiec ryczy, bo należy do dzieci głośno dopominających się swoich praw i matczynych obowiązków. Wychodzę przed sklep w poszukiwaniu jakiejś ławki, coby ją nakarmić. Ławki nie ma w promieniu kilkudziesięciu metrów, więc siadam na schodach - bo akurat są blisko. I karmię. Wtedy jak strażnik sprawiedliwości pojawia się ONA. Pani-tam-pracująca. Po zmianie, bo w płaszczu. Nie, żadna ochrona - szeregowy pracownik innego sklepu. I mnie napomina, że nie powinnam tu karmić, bo siedzenia na schodach jest niebezpieczne. Ok, prawda - ale tu nie ma gdzie usiąść! Powinnam według niej iść na trzecie piętro (jestem na parterze) i nakarmić dziecko w przewijalni. Nie, nie chodzi o pokój do karmienia - w tamtym centrum handlowym go nie ma. Chodziło o przewijalnię, dokładnie. No szlag mnie trafił. Nie ma różnicy czy myjemy dziecku tyłek z kupy czy dajemy jeść? Czy ona jada w kiblu?
No, nie poszłam. Ba, nawet karmienia nie przerwałam. Ona musiała sobie pójść.
Wracamy do domu. Autobus, dosyć pełny. Ja i Musia siedzimy obok miejsca na wózki, Lusia w wózku, Żuru stoi koło wózka, Wojtuś na moich kolanach. Godziny szczytu, ktoś użył klaksonu. Lusia się wystraszyła i zaczęła płakać. Żuru usiłuje ją zagadać, ale ona płacze dalej. W tym momencie przychodzi Ciocia Dobra Rada, niemalże przechodzi nad Żurem i też zaczyna zagadywać Lusię. W międzyczasie Musia wychodzi z autobusu, bo idzie do Paulinki, nie do nas i płakać zaczyna Wojtuś, bo mu babcia zwiała. Czyli mamy dwoje płaczących dzieci, z tym, że nie jest źle, bo każde dziecko ma jednego rodzica. Na co Ciocia Dobra Rada zaczyna wrzeszczeć (dosłownie), że gdzie jest matka tego dziecka (Lusi), że trzeba ją przytulić (fajnie, tylko jak to zrobić jak jedno z rodziców - to które siedzi - ma na kolanach drugie płaczące dziecko, a drugie stoi w dość pełnym autobusie i zwyczajnie nie jest zbyt bezpiecznie wyciągać z wózka miesięcznego niemowlaka) i zaczyna mi podnosić dziecko. Przytrzymałam. Lusia wystraszona przez ciocię płacze jeszcze bardziej. A potem miałam do wyboru zabić albo wyjść z autobusu. Wyszliśmy. Przy wyjściu dowiedzieliśmy się, ze z tak małym dzieckiem nie powinniśmy w ogóle wychodzić z domu.
Postaliśmy chwilę, poprzytulaliśmy płaczące dzieci, ponieważ było zimno założyliśmy Lusi na głowę rożek białego kocyka ( w resztę była zawinięta), wyglądała jak członek Ku Klux Klanu, stwierdziliśmy, że może się z Ciocią rozprawiać (bo Ciocia murzynka).
Poszliśmy po chleb jeszcze. W sklepie Lusię nakarmiłam i wsadziłam do wózka. Już nie płacze. Ale potem Lusi się przypomniało, że ją Ciocia wystraszyła i znów zaczęła płakać. Wiec wkładam ją z powrotem do chusty, zawsze jak się przytuli to spokojniejsza będzie. Na co pojawi się następna Ciocia Dobra Rada i radzi, żebym poluzowała chustę i karmiła dziecko podczas chodzenia. Nie, dziękuję.
Ja naprawdę myślałam, że te wszystkie młode matki zmyślają. No niestety, mają rację. Mea culpa.